Rafael Santandreu "Okulary szczęścia" - czy aby na pewno?



"Okulary szczęścia" przyciągnęły mnie do siebie już od samego początku. Interesująca okładka, ciekawy temat. Uwielbiam książki dotyczące motywacji, samorozwoju i szukania szczęścia w życiu. A opis "Okularów szczęścia" obiecywał, że każdy z nas może się zmienić, jeśli tylko wykorzysta złote rady zawarte w książce. Postanowiłam spróbować. Pożałowałam.

Psychologia poznawcza jest znana mi nie od dziś. Sama stosuję ją na co dzień, dzięki czemu jestem człowiekiem relatywnie szczęśliwym. Działam w taki sposób: "Miałam niespodziewany wydatek rzędu 100 zł? No tak, zdarzyło się. Ale ostatnio zaoszczędziłam kupę pieniędzy na promocji / dostałam zastrzyk gotówki / zrezygnowałam z jakiegoś zakupu. Więc w najgorszym razie wychodzę na zero!" albo "Miałam ciężki dzień, ale wrócę do domu, a tam będzie na mnie czekał najnowszy odcinek ulubionego serialu!". Takie myślenie rzeczywiście pomaga i potrafi rozjaśnić mi szarą rzeczywistość. Z doświadczenia wiem jednak, że na mnie działa ono tylko i wyłącznie wtedy, kiedy dotyczy rzeczy drobnych, które nie mają aż tak wielkiego wpływu na moje życie. Rafael Santandreu obiecuje za to, że dzięki podobnym procesom myślowym jesteśmy w stanie rozwiązać wszystkie swoje problemy. Niestety nie dla każdego będzie to takie proste.

"Skoro określiliśmy, że jedyne, czego naprawdę potrzebujemy, to dzienne racje jedzenia i picia, można wywnioskować, że nie potrzebujemy niczego więcej" - tak możemy wyczytać już na pierwszych stronach książki. I poniekąd jest to prawda. Ale potrzebujemy również ZAROBIĆ na te dzienne racje. I najlepiej nie pracować 12 godzin dziennie przerzucając ciężary. I chociaż TEORETYCZNIE nawet wtedy powinniśmy się cieszyć z życia, bo MAMY PRACĘ, no to cóż... potrafilibyście żyć w ten sposób? Okłamywanie siebie, że "wszystko jest w porządku" ma pewne granice.

W kolejnych rozdziałach rzuciło mi się w oczy również "racjonalne przekonanie" według Santandreu: "Nie chciałbym, by moja żona mnie zdradziła, ale czy rzeczywiście byłby to koniec świata? A co ma powiedzieć ktoś, kto został sparaliżowany wskutek wypadku?". Nie ma to, jak porównywanie paraliżu do zdrady... Jest to tak samo zasadne, jak wyświechtane: "Narzekasz na ciężką pracę? Przynajmniej masz co jeść! Dzieci w Afryce głodują!". Życie jest pełne niesprawiedliwości. To rosyjska ruletka - nie wybiera się ani miejsca urodzenia ani swojej rodziny. Mamy żyć jak asceci, bo Afrykanie głodują? A może lepiej osiągnąć coś w życiu, zarobić dużo pieniędzy i POMÓC ludziom z trzeciego świata? To samo ze zdradą - mamy cieszyć się, że żona jest niewierna, bo przecież zawsze mogło być gorzej i moglibyśmy zostać sparaliżowani? A co ma piernik do wiatraka? Porównywanie problemów jest jak dla mnie wysoce nieodpowiednie.

Kolejna rzecz - przezwyciężanie kompleksów zostało w tej książce potraktowane po macoszemu, jakby było niesamowicie proste i nie wymagało w wielu przypadkach LAT terapii. Znam ludzi, którzy chodzą do psychologa już od dłuższego czasu i z tygodnia na tydzień walczą o samoakceptację. Powiedzenie im, żeby ze swojego kompleksu zrobili sobie sztandar nie załatwi sprawy.

Kolejna, już ostatnia rzecz, która mnie niesamowicie mierzi i sprawia, że mam ochotę cisnąć tą książką z 6 piętra to podejście Santadreu do umierania. Autor twierdzi, że o śmierci kogoś bliskiego trzeba pomyśleć sobie następująco: "Nie zdarzyło się NIC WYJĄTKOWEGO ani ZŁEGO". Tak, oczywiście. Śmierć dziecka to dzień jak co dzień. Zawiniemy je w prześcieradło, zadzwonimy po koronera i pójdziemy obejrzeć "Modę na sukces"! Tak, rozumiem, że pan Santandreu miał na myśli to, żeby nie załamywać się po takiej tragedii i próbować żyć dalej, ale dobór słownictwa w tym przypadku mnie po prostu oburzył...

Santandreu potrafi zaskoczyć dobrą poradą np. chwali używanie komunikatorów internetowych albo papieru do komunikacji, kiedy nie potrafimy porozmawiać w cztery oczy (czytaj: jakakolwiek komunikacja jest lepsza, niż całkowity jej brak, który rodzi dodatkowe problemy), slow life (czyli zatrzymywanie się podczas codziennego biegu i przewartościowywanie swoich priorytetów), czy zmiana nawyków podczas zaganiania dzieci do nauki (wartościowy sposób, polecam). Co nie zmienia faktu, że większość jego porad jest po prostu... śmieszna. Rzuca na lewo i prawo "prostymi" receptami, ale trafia niestety jak łysy grzywą o kant kuli.

Większość porad w książce opiera się na prostym procesie myślowym, który ja nazywam "pozycją ofiary". I o ile sprawdza się podczas rozwiązywania małych problemów (wyżej opisana sytuacja z niespodziewanym wydatkiem lub "nagrodą" w postaci serialu za ciężki dzień), to nie wyobrażam sobie używać jej w każdym aspekcie życia. Nie wszystko da się sobie racjonalnie wytłumaczyć i odpowiednio przewartościować. Człowiek składa się z UCZUĆ, które mają wielką moc. Poza tym jest niesamowicie skomplikowany. Dochodzenie do stabilnego stanu psychicznego niektórym zajmuje lata ciężkiej pracy. I nie wygląda to tak prosto, jak opisał to Santandreu.

Styl pisania również nie dodaje uroku całości - Rafael Santandreu jest przekonany, że rady, które śmiało wygłasza w swojej książce, świetnie zdają egzamin u wszystkich i są proste do wykorzystania. W takich przypadkach cieszę się, że nigdy nie byłam u psychologa. Bo, jak widać, mogłabym naprawdę źle trafić.