"Poison City" Paul Crilley

"Agent Gideon Tau z Wydziału Delfickiego policji dba o przestrzeganie Traktatu zawartego między ludźmi a światem istot nadprzyrodzonych. Często musi sięgać po broń, bywa że niekonwencjonalną, ale zdarza się, że jedynym wyjściem jest odwołanie się do magii. Dwa lata temu porwano mu córkę, zaraz potem odeszła żona. Ma wspaniałą, nietuzinkową szefową Armitage i wiernego przyjaciela, a właściwie przewodnika duchowego - krnąbrnego i wkurzającego psa, który z braku lepszych zajęć lubi sobie golnąć najpodlejszą whisky. Seria niepokojących wydarzeń w Durbanie, w których ponad wszelką wątpliwość maczały palce istoty nadprzyrodzone – orisze, wróżki, anioły, a nawet archanioły - prowadzi go do zaskakującej konkluzji: córka Gideona żyje! Agent Tau zrobi wszystko, by rozwiązać kryminalną intrygę na styku świata realnego i nadprzyrodzonego, ale przede wszystkim musi odnaleźć porywaczy dziecka. Na podstawie książki powstaje już serial telewizyjny"
Kiedy zobaczyłam opis książki moja dusza zaczęła śpiewać - czyżby kroiła się powieść na miarę "Patroli" Łukjanienko połączonych z "Aktami Dresdena" Butchera?! Cytując klasyk wśród bajek dla dzieci: "Jeden rabin powie "tak", a drugi powie "nie"."

Niewątpliwie "Poison City" ma wiele wspólnego z serią Butchera. Mamy tutaj postać męską, detektywa-maga. Mamy sporo humoru, zagadkę kryminalną i zapowiedź większej serii. Niestety jednak Gideon Tau wypada dość blado w zestawieniu z Harrym Dresdenem. W "Poison City" brakuje ciekawie poprowadzonej akcji, a i główny bohater nie jest tak charyzmatyczny i nietuzinkowy. Atmosfera całej powieści nie jest tak gęsta, bogata i zapadająca w pamięć. Może to wynikać z faktu, że - jak dla mnie - bohater jest po prostu mało interesujący i nie przyciąga do siebie czytelnika. Dodatkowo nie czujemy do niego sympatii, bo za mało go znamy. I chociaż w miarę "połykania" kolejnych rozdziałów dowiadujemy się wielu rzeczy z przeszłości Gideona, to... nadal tam czegoś brakuje. To samo można zauważyć w przypadku istot nadprzyrodzonych - nie do końca odnajdujemy się wśród ich nowych nazw i przypisanych im ról w społeczeństwie. Czytając kolejne rozdziały miałam wrażenie, że siedzę gdzieś z boku. Niczym uczeń, który został przeniesiony do nowej szkoły w środku trwania semestru i nikt nie chce go wtajemniczyć w szczegóły z życia klasy. 

Powieść czyta się dość szybko, natomiast nie zauważyłam, bym szczególnie łapczywie zabierała się za kolejne rozdziały. Niewątpliwie dużą zaletą "Poison City" jest postać Armitage, która nadaje pikanterii każdej stronie, na której się znajduje. Wadą jest za to psi bohater, który żłopie whisky. Odnoszę wrażenie, że jego rola w powieści miała się sprowadzać do "comic relief", ale ten zabieg zdecydowanie nie wyszedł. Pies jest irytujący, buńczuczny i prymitywny. 

Oczywiście nie można "Poison City" odmówić kilku zalet. Kreacje bohaterów są poprawne, zagadka kryminalna odpowiednio i zrozumiale poprowadzona, a delikatny cliffhanger skłania wszystkich ciekawskich do zakupu kolejnej części. Absolutnie nie jest to książka zła! Dla mnie niestety jednak tylko poprawna. Może ze względu na to, że porównywałam ją z absolutnym hitem gatunku urban fantasy, jakim jest dla mnie wciąż seria "Patroli" Łukjanienki, do której "Poison City" okazało się w ogóle nie podobne (pomijając kwestię zawarcia traktatu między ludźmi i istotami nadprzyrodzonymi)? A może zbyt dogłębnie analizowałam podobieństwa między Gideonem Tau i Harrym Dresdenem?

Oceńcie sami. Ja raczej już po drugi tom nie sięgnę.







Rafael Santandreu "Okulary szczęścia" - czy aby na pewno?



"Okulary szczęścia" przyciągnęły mnie do siebie już od samego początku. Interesująca okładka, ciekawy temat. Uwielbiam książki dotyczące motywacji, samorozwoju i szukania szczęścia w życiu. A opis "Okularów szczęścia" obiecywał, że każdy z nas może się zmienić, jeśli tylko wykorzysta złote rady zawarte w książce. Postanowiłam spróbować. Pożałowałam.

Psychologia poznawcza jest znana mi nie od dziś. Sama stosuję ją na co dzień, dzięki czemu jestem człowiekiem relatywnie szczęśliwym. Działam w taki sposób: "Miałam niespodziewany wydatek rzędu 100 zł? No tak, zdarzyło się. Ale ostatnio zaoszczędziłam kupę pieniędzy na promocji / dostałam zastrzyk gotówki / zrezygnowałam z jakiegoś zakupu. Więc w najgorszym razie wychodzę na zero!" albo "Miałam ciężki dzień, ale wrócę do domu, a tam będzie na mnie czekał najnowszy odcinek ulubionego serialu!". Takie myślenie rzeczywiście pomaga i potrafi rozjaśnić mi szarą rzeczywistość. Z doświadczenia wiem jednak, że na mnie działa ono tylko i wyłącznie wtedy, kiedy dotyczy rzeczy drobnych, które nie mają aż tak wielkiego wpływu na moje życie. Rafael Santandreu obiecuje za to, że dzięki podobnym procesom myślowym jesteśmy w stanie rozwiązać wszystkie swoje problemy. Niestety nie dla każdego będzie to takie proste.

"Skoro określiliśmy, że jedyne, czego naprawdę potrzebujemy, to dzienne racje jedzenia i picia, można wywnioskować, że nie potrzebujemy niczego więcej" - tak możemy wyczytać już na pierwszych stronach książki. I poniekąd jest to prawda. Ale potrzebujemy również ZAROBIĆ na te dzienne racje. I najlepiej nie pracować 12 godzin dziennie przerzucając ciężary. I chociaż TEORETYCZNIE nawet wtedy powinniśmy się cieszyć z życia, bo MAMY PRACĘ, no to cóż... potrafilibyście żyć w ten sposób? Okłamywanie siebie, że "wszystko jest w porządku" ma pewne granice.

W kolejnych rozdziałach rzuciło mi się w oczy również "racjonalne przekonanie" według Santandreu: "Nie chciałbym, by moja żona mnie zdradziła, ale czy rzeczywiście byłby to koniec świata? A co ma powiedzieć ktoś, kto został sparaliżowany wskutek wypadku?". Nie ma to, jak porównywanie paraliżu do zdrady... Jest to tak samo zasadne, jak wyświechtane: "Narzekasz na ciężką pracę? Przynajmniej masz co jeść! Dzieci w Afryce głodują!". Życie jest pełne niesprawiedliwości. To rosyjska ruletka - nie wybiera się ani miejsca urodzenia ani swojej rodziny. Mamy żyć jak asceci, bo Afrykanie głodują? A może lepiej osiągnąć coś w życiu, zarobić dużo pieniędzy i POMÓC ludziom z trzeciego świata? To samo ze zdradą - mamy cieszyć się, że żona jest niewierna, bo przecież zawsze mogło być gorzej i moglibyśmy zostać sparaliżowani? A co ma piernik do wiatraka? Porównywanie problemów jest jak dla mnie wysoce nieodpowiednie.

Kolejna rzecz - przezwyciężanie kompleksów zostało w tej książce potraktowane po macoszemu, jakby było niesamowicie proste i nie wymagało w wielu przypadkach LAT terapii. Znam ludzi, którzy chodzą do psychologa już od dłuższego czasu i z tygodnia na tydzień walczą o samoakceptację. Powiedzenie im, żeby ze swojego kompleksu zrobili sobie sztandar nie załatwi sprawy.

Kolejna, już ostatnia rzecz, która mnie niesamowicie mierzi i sprawia, że mam ochotę cisnąć tą książką z 6 piętra to podejście Santadreu do umierania. Autor twierdzi, że o śmierci kogoś bliskiego trzeba pomyśleć sobie następująco: "Nie zdarzyło się NIC WYJĄTKOWEGO ani ZŁEGO". Tak, oczywiście. Śmierć dziecka to dzień jak co dzień. Zawiniemy je w prześcieradło, zadzwonimy po koronera i pójdziemy obejrzeć "Modę na sukces"! Tak, rozumiem, że pan Santandreu miał na myśli to, żeby nie załamywać się po takiej tragedii i próbować żyć dalej, ale dobór słownictwa w tym przypadku mnie po prostu oburzył...

Santandreu potrafi zaskoczyć dobrą poradą np. chwali używanie komunikatorów internetowych albo papieru do komunikacji, kiedy nie potrafimy porozmawiać w cztery oczy (czytaj: jakakolwiek komunikacja jest lepsza, niż całkowity jej brak, który rodzi dodatkowe problemy), slow life (czyli zatrzymywanie się podczas codziennego biegu i przewartościowywanie swoich priorytetów), czy zmiana nawyków podczas zaganiania dzieci do nauki (wartościowy sposób, polecam). Co nie zmienia faktu, że większość jego porad jest po prostu... śmieszna. Rzuca na lewo i prawo "prostymi" receptami, ale trafia niestety jak łysy grzywą o kant kuli.

Większość porad w książce opiera się na prostym procesie myślowym, który ja nazywam "pozycją ofiary". I o ile sprawdza się podczas rozwiązywania małych problemów (wyżej opisana sytuacja z niespodziewanym wydatkiem lub "nagrodą" w postaci serialu za ciężki dzień), to nie wyobrażam sobie używać jej w każdym aspekcie życia. Nie wszystko da się sobie racjonalnie wytłumaczyć i odpowiednio przewartościować. Człowiek składa się z UCZUĆ, które mają wielką moc. Poza tym jest niesamowicie skomplikowany. Dochodzenie do stabilnego stanu psychicznego niektórym zajmuje lata ciężkiej pracy. I nie wygląda to tak prosto, jak opisał to Santandreu.

Styl pisania również nie dodaje uroku całości - Rafael Santandreu jest przekonany, że rady, które śmiało wygłasza w swojej książce, świetnie zdają egzamin u wszystkich i są proste do wykorzystania. W takich przypadkach cieszę się, że nigdy nie byłam u psychologa. Bo, jak widać, mogłabym naprawdę źle trafić. 







Rainbow Rowell "Załącznik"

Kiedy przeczytałam opis nowej książki Rainbow Rowell, to wiedziałam, że będzie moja! Zakochiwanie się najpierw w duszy, a dopiero potem w ciele brzmiało pięknie. Bo tym właśnie dla mnie jest miłość.

Lincolna poznajemy w momencie, w którym dostaje pracę w wydawnictwie jako „administrator bezpieczeństwa danych”. Myśli, że w końcu użyje swoich informatycznych umiejętności i sprawdzi się jako dorosły, samodzielny pracownik. Wyobraźcie sobie jakie musi być jego zdziwienie, gdy dowiaduje się, że JEDYNE, co musi robić, to CZYTAĆ cudze maile, które trafiają ze specjalnie zaprogramowanego sita, które przechwytuje „niewygodną korespondencję” (czyli innymi słowy jakieś podejrzane słowa kluczowe)! Zrezygnowany bohater siada więc do roboty… i zaczytuje się PO USZY w rozmowach Beth i Jennifer, które pracują na dziennej zmianie w wydawnictwie. Z początku uważa, że nie robi nic złego. Dopiero później uświadamia sobie, że zakochał się w Beth, a nawet nie wie jak wygląda i na jakim stanowisku pracuje. Z resztą, nawet jakby wiedział, to jak miałby zagadać?

Książka zaczyna się nadspodziewanie dobrze. Każdą kolejną stronę dosłownie połykałam z niemałą ekscytacją. Duży wpływ miał na to zapewne język. Nie czytałam wcześniej Rainbow Rowell, ale już wiem, jaka jest jej magia – autorka pisze lekko i nieskomplikowanie, więc książkę się dosłownie POŻERA.

Niestety, moim zdaniem Rainbow Rowell znacznie gorzej radzi sobie z kreowaniem bohaterów i sytuacji (przynajmniej w tym przypadku, bo innych jej dzieł jeszcze nie czytałam). Ja wiem, że nie każdy jest taki jak ja – śmiały i bezpośredni. Że można być zamkniętym w sobie, że można zakochiwać się szybciej i głębiej ode mnie. Jednak nieporadność Lincolna od połowy książki zaczęła mnie nieco irytować. Tak, jak jego uczucie – Lincoln pisze, że Beth jest inteligentna i dowcipna. Ja po przeczytaniu tych samych maili co on zdecydowanie nie nazwałabym tak tej dziewczyny. Maile Beth i Jennifer były bardzo infantylne i „wymuszone”, jakby bohaterki za wszelką cenę siliły się na beztroski ton wypowiedzi. Później coś zaczęło się zmieniać – w obecności prawdziwych problemów częściej pisały już w bardziej dorosły sposób. Na tyle, że nawet udało mi się w nich znaleźć taką małą cząstkę mnie i mojej przyjaciółki. Jednak to nadal nie wystarcza. „Załącznik” zdecydowanie pożałował mi ciekawych bohaterów. 

Środek książki też jest dość słaby. W pewnej chwili nie wiedziałam już, jakie jest główne założenie tej lektury i do czego prowadzą kolejne wydarzenia. Koniec też niewiele nagradza. I tak mogłabym narzekać bez końca, gdyby nie fakt, że jakimś cudem „Załącznik” rozjaśnił mi te okropne, jesienne dni. Mimo, że nie zgadzałam się z wyborami bohaterów i że nie była to dla mnie wybitna lektura, to spędziłam miłe kilka godzin „w innym świecie”. Uroczym, nieskomplikowanym, słonecznym. I tego chyba właśnie potrzeba na takie brzydkie, szare dni. Prawda? 

A poza tym "Załącznik" możecie teraz dorwać w Biedronce!






Magdalena Kubasiewicz - "Spalić wiedźmę"

Sara Weronika Sokolska (Sanika), główna bohaterka powieści, jest królewską wiedźmą. Jej zadaniem jest ochrona króla i całego Krakowa przed każdym napotkanym złem (nieczyste moce, zabójcy, magiczne istoty). Pewnego dnia wiedźma zostaje postawiona przed pierwszym, tak trudnym wyzwaniem. Musi stawić czoło komuś lub czemuś, co nawiedza miasto i zdejmuje wszystkie zabezpieczające zaklęcia i kradnie ochronne artefakty, które Sanika tak skrupulatnie poukrywała w całym mieście. A skoro sprawcy udaje się przebić przez magię Pierwszej Czarownicy Polanii, to możemy być pewni, że nie wróży to niczego dobrego. 

Główna bohaterka "Zabić wiedźmę" to miód na moje serce. Uwielbiam takie zadziorne charaktery! Sanika jest uparta, bezczelna, arogancka, dumna i cholernie pewna siebie. Znakomicie podkręca atmosferę w książce i sprawia, że każdy ją polubi (szczególnie za to, że nie jest bohaterką idealną). Jej odzywki do króla i innych bohaterów są dość cięte, ale zawsze zabawne. Wiedźma przyciąga nie tylko swoim stylem bycia. Ubiera się również dość nietuzinkowo, więc dla mnie jest to kolejny jej atut. Z początku liczyłam, że Sara będzie "drugą Wolhą Redną". Okazało się, że jest odrobinę mroczniejsza i odrobinę mniej zabawna, ale wspaniale ociera łzy po lekturze "Zawód: Wiedźma" Gromyko. 

Sama historia zawarta w lekturze jest bardzo nam, Polakom, bliska. Akcja dzieje się w Krakowie - mieście, w którym właściwie każdy z nas kiedykolwiek był. Ogromne plusy dla autorki należą się również za włączenie do powieści krakowskich legend! Ostatnio bardzo upodobałam sobie polską fantastykę, której autorzy nie wstydzą się swoich korzeni. 

Sama książka jest z gatunku tych średnio wciągających. Bohaterka napędza powieść, ale następujące po sobie wydarzenia dość mocno ją spowalniają. Ja w pewnym momencie bardzo się pogubiłam. Musiałam kilka razy wracać do poprzednich kart lektury, żeby przypomnieć sobie kto jest kim i co z czym się je. Do teraz nie znam odpowiedzi na wszystkie dręczące mnie pytania, a po skończeniu lektury czułam się dość zagubiona. Historia nakreślona przez Magdalenę Kubasiewicz teoretycznie powinna zyskać wiele na tych niedomówieniach i tajemnicach. W tym przypadku, mnie akurat, ten zabieg nie przypadł do gustu. 

"Spalić wiedźmę" to lektura dla tych, którzy nie lubią wtórności i wymiotują już fantastyką dla nastolatków. Nie znajdziecie tutaj romansu, czy ckliwych, patetycznych  dialogów. Całość nie jest może lekka (przez te nieszczęsne niedomówienia w tekście...), ale jest zdecydowanie przyjemna, oryginalna i... polska. W dobrym tego słowa znaczeniu. Ja do lektury już pewnie nie wrócę i jednak pozostanę wierną fanką W.Rednej Gromyko (której nadal NIC nie przebiło), ale książkę polecam wszystkim tym, którym brakuje polskiej fantastyki i wyrazistej bohaterki. Nie powinniście się rozczarować. 






Steven Johnson "Małe wielkie odkrycia"

Jako, że za trochę ponad pół roku zamierzam zostać inżynierem, naturalne dla mnie jest to, że jestem ciekawa świata. Niestety ostatnio przywykłam do tego, że muszę robić "niezbędne minimum", bo nie będę miała czasu na pisanie pracy (ale czas na oglądanie seriali znajdzie się zawsze!), więc poszerzanie swoich horyzontów poszło w odstawkę.  

Kiedy jednak dostałam propozycję zrecenzowania "Małych wielkich odkryć" nie wahałam się ani trochę. Dlaczego?Książka opisuje najważniejsze wynalazki, które odmieniły nasz świat. Kieruje się także reakcją łańcuchową i pokazuje jak jeden wynalazek miał wpływ na drugi, niekiedy całkiem niezwiązany tematycznie. Uwielbiam historie, które się zazębiają. Uważam wręcz, że w szkołach powinno uczyć się takiego ciągu przyczynowo-skutkowego i łączyć kropki (jak to powiada Włodek Markowicz). To bardzo rozwija i pokazuje, że wynalazek to często... dzieło przypadku. 

Ponieważ "Małe wielkie odkrycia" to książka z dużą ilością faktów, to ja ocenię ją "po inżyniersku", czyli bardzo rzeczowo i przejrzyście.