Pretty Man, czyli jak odpowiednio zareklamować nieprzydatny nikomu produkt.
Polski tytuł filmu (pisałam już gdzieś, że nie cierpię prawie wszystkich prób tłumaczenia tytułu na polski?) znacząco odnosi się do Pretty Woman, ale ma z nią tyle wspólnego, co "Shrek 3" z "Narodzeniem". Muszę przyznać, że taki zabieg się autorowi udał - sama byłam ciekawa, czy "Pretty Man" będzie mógł konkurować z "Pretty Woman". Nie będzie mógł jednak konkurować wcale - gra Messing i Mulroney'a kreacji Roberts i Moore'a nie dorasta do pięt.
O czym jest film? Kat dowiaduje się, że w nadchodzącym tygodniu przyjdzie jej wylecieć do rodzinnego miasta w Anglii - jej przybrana siostra wychodzi za mąż. Co więcej - drużbą na uroczystości będzie jej były narzeczony. Jak wyjść z tej sytuacji z twarzą i pokazać, że nie jest się wcale żałosną, starszą siostrą, która żyje przeszłością? Wynająć mężczyznę do towarzystwa i przedstawiać go jako nowego chłopaka!
Postanowiłam sobie zrobić niespodziankę - przeczytałam tylko opis filmu, nie obejrzałam żadnych trailerów, żadnych plakatów filmowych - chciałam dowiedzieć się "w praniu", jak będzie wyglądał ów cudny przystojniak, którego wynajęła Kat - spodziewałam się kogoś na miarę Goode'a z "Leap Year". W chwili, gdy Pretty Man po raz pierwszy się ujawnia, trochę mnie zatyka. Cóż, może to tylko ja, ale ja nie widzę w Mulroney'u niczego ciekawego. Ma bardzo, bardzo dziwny wyraz twarzy, jakby miał szczękościsk od urodzenia, mówi i chodzi, jakby sprawiało mu to wyraźny ból... mimo to, wszystkie kobiety, które przewijają się przez taśmę tego filmu, twierdzą, że jest chodzącym ideałem! Co mi się jednak podobało to Messing - nie zawsze była idealna, miała rozmazany makijaż, posklejane włosy. Nie było w niej żadnej sztuczności, ot dziewczyna z sąsiedztwa - to daje wielki plus i nawet przyćmiewa trochę nietrafionego "Pretty Man'a".
Przechodząc jednak do sporo ważniejszej kwestii (bo uroda aktorów i tak nie przyćmi fabuły) - historia jest straszliwie przewidywalna, trochę nudna i naiwna. Happy End wyszedł tutaj straszliwie sztucznie, bez fajerwerków, zwrotów akcji... Miałam wrażenie, jakby ten film kręcił jakiś znudzony mężczyzna, tylko po to, by później "odbębnić" półtorej godziny z dziewczyną na kanapie oglądając "babskie filmy". Sama miłość Kat i Nicka była trochę śmieszna - niewiele ze sobą rozmawiali, nie trudzili się nawet o to, by przygotować porządną historyjkę dla ciekawskiej rodziny o swoim związku... Facet, w końcu profesjonalista w swoim fachu, nagle zakochuje się w pracodawczyni, nie chce od niej pieniędzy, raczy ją wyuczonymi tekstami o miłości, a na samym końcu po prostu rzuca swój, bądź co bądź ,dochodowy biznes. Na czubek góry lodowej wsadzę jeszcze jego ohydne uwagi podczas kąpieli w stylu "Popatrz sobie na mnie, patrzenie jest w cenie". Siostra Kat i jej narzeczony też stanowią zupełnie nierealną parę - jedno z nich dowiaduje się tuż przed ślubem o kłamstewkach drugiego. Ale szybko daje się przeprosić i w ciągu kilku minut stoją już na ślubnym kobiercu. Całkowicie pogodzeni i pewni swojej miłości.
Muzyki w tym filmie nie było prawie wcale, nie licząc piosenki puszczonej w tle na samym początku. Anglii w Anglii też mało... Lubię jak romantyczne historie mają ciekawą otoczkę - widoki, wątki poboczne, muzykę. Tutaj nie było tego wcale, a szkoda. Sam pomysł na film był ciekawy, ale wykonanie niestety zawiodło. Daję 4/10 i szukam jakiegoś filmu na którym zawieszę oko na dłużej.
Gdzieś go ostatnio widziałam, ale jakoś długo oka na nim nie zawiesiłam :) Chyba raczej się nie skuszę. Wczoraj oglądałam "Ondine" i historii miłosnych chyba mi dość. :)
OdpowiedzUsuń