Serial: The L Word/ Słowo na L (2004)

Odpad po uznanym Queer As Folk? 

Trudno o bardziej idealny czas dla recenzowania seriali o homoseksualistach, gdy w Polsce rozpętała się ogromna burza z piorunami, a wszyscy we wszystkich ciskają jadem, niczym Zeus piorunami. W moim repertuarze książkowo-filmowo-serialowym (a nawet muzycznym) znajdują się geje, lesbijki, biseksualiści i transseksualiści i nigdy nie miałam z tym problemu - co więcej, sympatyzuję ze środowiskiem LGBT i chętnie pomogę im w walce o ich prawa. Dlatego jeśli macie jakieś uprzedzenia albo nie chcecie czytać o lesbijkach, to zachęcam przewinięcie do następnej recenzji. 

O czym jest "The L Word"? To opowieść o koleżankach żyjących w Los Angeles. W pierwszym sezonie poznajemy szczęśliwe partnerki - Bette Porter i Tinę Kennard, które po siedmioletnim związku zdecydowały się na dziecko i w tym celu szukają idealnego dawcy nasienia, heteroseksualną Kit Porter - byłą sławną piosenkarkę r'n'b i niepijącą alkoholiczkę, Alice Pieszecki - biseksualną dziennikarkę, która do końca nie może się zdecydować której płci pożąda bardziej, Danę Fairbanks - sławną tenisistkę nadal ukrywającą swoją orientację, Shane McCutcheon - łamiącą niewieście i kobiece serca, której ŻADNA się nie oprze (nawet heteroseksualna kobieta...) i - gwiazdę wieczoru - Jennifer Schecter, która po studiach przyjeżdża do swojego chłopaka Tima, by razem z nim założyć rodzinę i znaleźć pracę.



Od momentu przyjazdu Jenny spokojne życie przyjaciółek wywraca się do góry nogami - jakby brakowało im własnych problemów, zostają wciągnięte przez Schecter w jej dość pogmatwane życie. Jenny zaczyna odkrywać, że chyba wcale nie jest heteroseksualną kobietą. A to wszystko za sprawą niezwykle pociągającej Mariny - właścicielki kawiarenki, do której wszystkie przyjaciółki tak chętnie uczęszczają. 

Oglądając serial nie mogłam pozbyć się wrażenia, że jest on odpadem po pierwszym, odważnym, przełomowym i niezwykle interesującym "Queer As Folk". "The L Word" nie prowadzi nas przez tak wiele moralnych dylematów, nie stawia niewygodnych pytań, nie pokazuje nam, że bycie odmieńcem (w każdym tego słowa znaczeniu - poprzez orientację, na awangardowym ubiorze kończąc) wcale nie jest tak przyjemne i radosne (bo tak naprawdę nie spotykamy podobnych do siebie na każdym kroku, a znalezienie partnera nie jest aż tak prostą sprawą). Można rzec, że "Queer As Folk" (o którym napiszę już wkrótce) przetarło ślady dla "The L Word", które (mimo kilku podobnych wątków) prawie całkowicie zrezygnowało z próby (tutaj nastąpi brzydkie słowo, ale lepszego nie znalazłam) "oswojenia" lesbijek, które prawie nigdy nie mają problemów z tym kim są, żyjąc sobie w dość spokojnym (i prawie zupełnie homoseksualnym!) LA, gdzie nikt nie ma pretensji do ich publicznego okazywania uczuć itp. 

Przez ten zabieg "The L Word" nie jest AŻ tak realistyczne, świeże i interesujące. Gdyby nie orientacja dziewczyn, byłaby to trochę mdła opowieść o licznych romansach i problemach w pracy, z nutką erotyki w tle. Serial może być uważany za "kontrowersyjny" właśnie jedynie przez liczne sceny łóżkowe, które - przynajmniej na mnie - nie robią żadnego wrażenia (w sensie - nie brzydzą mnie, czy nie dziwią, a jedynie są bardzo miłym i ostrzejszym dodatkiem do całości). 

Co więc skłoniło mnie do obejrzenia 6 sezonów (w sumie - 71 ponad czterdziestominutowych odcinków), skoro twierdzę, że obraz nie jest specjalnie realistyczny, nie do końca obala mity i stereotypy, a całość prezentuje się raczej mdło i kolorowo? Kluczem do tego pytania jest słowo "raczej" - "The L Word" mimo wszystko ma potencjał i niektóre wątki aż się proszą o większe ich nasycenie - ujawnienie się przez niesamowicie sławną personę w mass-mediach, rak piersi, przekształcenie płci, adopcja dzieci, dyskryminacja homoseksualistów w wojsku i natychmiastowe ich wydalenie z jednostki... i jeszcze kilka na pewno by się znalazło. Niestety (choć nie do końca, bo ogląda się całkiem miło) większość czasu antenowego została wykorzystana na kolejne podboje sercowe bohaterek, przepychanki Bette i Tiny oraz na historię niesamowicie irytującej Jenny. 

Jenny Schecter jest czarną owcą serialu - można ją kochać (bo jej fani podobnież istnieją!) lub nienawidzić. Ja zgrzytałam zębami, ilekroć pojawiała się na ekranie (wyobraźcie sobie mój aktualny zgryz...) - jest tak niesamowicie antypatyczną, neurotyczną, psychicznie chorą (dosłownie) postacią, że nie raz miałam ochotę na wniknięcie do świata L Word i zrobienie z nią porządku raz na zawsze (dla tych, co już oglądali - kocham finałowy sezon i finałowy odcinek!). Niszczy życie (w mniejszym lub większym stopniu) WSZYSTKIM swoim przyjaciółkom (przyjaciółkom - a to dobre!), sieje zamęt i niesmak na każdym kroku. Zachowuje się jak niedorozwinięty, marudny, samolubny bachor, którego powinno się przełożyć przez kolano i zdrowo przetrzepać. O dziwo, to właśnie ona w dużym stopniu dodaje temu serialowi pikanterii, a piękna Mia Kirshner gra Jenny Schecter tak genialne, że w momencie kiedy mamy dość bohaterki, możemy podziwiać talent Mii. 

Na szczęście, prócz Jenny, w serialu możemy zobaczyć także niesamowicie sympatyczne postacie - choćby Alice, z którą ja sama potrafię się utożsamić. Dziewczyna jest chyba najbardziej radosną, szczerą i dobroduszną osobą we wszystkich sezonach - gdzie jest Alice, tam jest powiew świeżości. Na Danę także nie możemy narzekać - w jej obecności o zabawny wątek nie trudno. Schody zaczynają się chyba dopiero wtedy, kiedy Fairbanks z serialu znika i to biedaczka Alice musi unieść cały ten życiowy syf na głowie - kolejne zdrady Shane (która wzbudza sympatię - i uczucie gorąca nawet u heteroseksualnych dziewcząt, przyznaję - i jest bardzo złożoną i intrygującą postacią, ale jej wybory dają silną podstawę do kwestionowania jej dobroci, szczerości itp.), ciągłe problemy Bette i Tiny, szaleństwa Jenny, ból Moiry, która chce w końcu stać się Maxem i tak dalej... Jedna pozytywna osoba w pojedynkę nie zdziała cudów.


Ścieżka dźwiękowa jest bardzo dobrze dobrana do świata przedstawionego - wśród niej znalazłam kilka swoich hitów, które często odtwarzam. Chociażby:


"The L Word" nie jest serialem wybitnym, ale znajduje się na pewno powyżej przeciętnej. Mimo kilku zgrzytów, wszystkie 6 sezonów oglądało mi się dobrze lub bardzo dobrze i na pewno w najbliższej przyszłości powtórzę swoją przygodę z lesbijkami z Los Angeles. Za bardzo się z nimi "zżyłam", by już nigdy nie sięgnąć po ich historię. To kolejny obraz, który dał mi iluzję "oparcia", przy którym czułam się jak kolejna osoba z serialowej paczki - teraz raczej na próżno szukać takich produkcji. 

Trailer:




Ocena: 7/10 



8 komentarzy:

  1. Nie powinno się wychodzić z założenia, że filmy/seriale lgbt mają być kontrowersyjne/łamiące przyjęte zasady społeczne, to powoli robi się nudne. Siła L World polega na tym, że pokazuje codzienne życie, które przecież nie jest permanentnym ciągiem nieszczęść i prześladowań. Owszem zdarzają się niemiłe sytuacje, ale ich życie nie różni się od heteryków - rano wstają, idą do pracy, spotykają ze znajomymi, romansują. Dla mnie w tym serialu nie ma nic kontrowersyjnego, zwyczajne życie i dlatego tak bardzo mi się podobało [no, była też przecudowna Katherine Moennig od której nie da się oderwać wzroku].

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Problem zaczyna się w momencie, gdy trzeba zdefiniować pojęcie "kontrowersyjny", bo dla każdego to coś innego - mnie sceny erotyczne nie przeszkadzają, wręcz przeciwnie, natomiast dla wielu moich znajomych byłyby nie do przejścia ;) Seriale LGBT zawsze będą kontrowersyjne, nawet gdy nie pokażą seksu (The New Normal), bo dla wielu bycie homo jest już dość kontrowersyjne, wynaturzone i nienormalne, dlatego chcąc, czy nie chcąc, zawsze takie będą. Jedne mniej, a drugie bardziej (szczególnie Queer As Folk, który obala wszelkie tabu i niejeden homofob zemdlałby z obrzydzenia oglądając poszczególne sceny).

      L Word pokazuje codzienne życie, ale uważam, że i tak trochę w różowym świetle, no i... zalatuje odrobinę modą na sukces (żaden związek nie trwa długo, ciągle ktoś kogoś zdradza, zostawia... masakra XD Znam pełno par - heteroseksualnych, ale to nie ma znaczenia - które są ze sobą po 5-7 lat i mają się dobrze. Ach, ten serialowy dramacik... ;) )

      A Katherine Moennig jest przecudowna. Znalazłam kiedyś obrazek z podpisem "Shane making straight girls question their sexuality since 2004" i zgadzam się z tym zdaniem w stu procentach. Seksowna zarówno dla kobiet, jak i mężczyzn, mrr ;)

      Usuń
  2. Temat na jaki ostatnio lubię się wypowiadać, więc z chęcią obejrzę.

    OdpowiedzUsuń
  3. Mam w planach, chociaż bardziej ciągnie mnie do QAF i pewnie to ten serial obejrzę jako pierwszy. Lubię tematykę LGBT i już nie mogę się doczekać. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie też bardziej do QaF, w końcu wolę facetów ;D A QaF jest genialne, tylko nie zrażaj się 1 odcinkiem, czy 2, bo mogą być dość szokujące :D:D

      Usuń
  4. obejrzałam wszystkie sezony The L Word i mi się podobały, ale jak to się stało, że nie słyszałam o QAF???

    OdpowiedzUsuń
  5. Moze wlasnie w Elce nie chodzilo o to zeby byla kopia Qaf. W tym serialu zajebiste jest to ze fabula nie skupia sie na problemach o ktorych wspomniałas i to ze mozna sobie wyobrazic jakby to było gdyby caly swiat byl tak tolerancyjny jak w LA. Mysle ze oglądając ten serial wiele os orientacji homoseksualnej chcialaby zeby ich zycie wyglądało jak dziewczyn z LA

    OdpowiedzUsuń