"Księżyc w nowiu" to druga część bestsellerowej sagi "Zmierzch", która bądź co bądź, podobnie jak niegdyś "Harry Potter" zmusiła nastolatków (ale nie tylko!) do czytania. I obojętnie o czym by nie była i jak słaba mogłaby się wydawać - ja się cieszę, że ludzie częściej sięgają po lektury. No, może jestem tylko rozgoryczona faktem, że od jakiegoś czasu wampiry przeżywają swój wątpliwie udany renesans, wszyscy wokół o nich trąbią, powstają setki bezwartościowych książek-chłamów, a ludzie na zdanie "Lubię wampiry" krzywią się mimowolnie, przywołując już sobie w myślach STEREOTYP, którego nazwę "zmierzchowym bumem" - "Lubi wampiry - wykastrowanych, świecących lalusiów, biegających szybciej niż Supermen lata". Ale dosyć tych moich lamentów!
Tym razem Meyer zaserwowała nam ochłodzenie stosunków między Bellą a Edwardem, który zostawia ją i wyjeżdża, tłumacząc się, że tak będzie dla niej lepiej. Boi się bowiem, że wyrządzi jej krzywdę. Przecież jest strasznym potworem i dziwi go, dlaczego Bella tak go kocha. Trochę to dziwne, zważywszy na fakt, że w pierwszej części chyba wspólnie doszli do jakiegoś konsensusu pod tym względem.
Ja już w tym momencie otrząsam się ze wstrętem, bo ilość lukru, który oblepia tę parę można podawać w tonach.
Bella rozpacza miesiącami po stracie ukochanego, gdyż przecież był on częścią... nie, wróć - był on CAŁYM JEJ ŻYCIEM! Wewnętrzny, fizyczny ból rozdziera ją od środka, a sama dziewczyna jest jak zombie i źle traktuje znajomych. Ku uciesze antyfanów Panna Swan niedługo potem dowiaduje się, że gdy zrobi coś niebezpiecznego, ma szansę przywołać żywe wspomnienie Edwarda (omamy, jak nic), więc cały czas ryzykuje życie.
Czy jest na sali lekarz?
Na szczęście Jacob Black przychodzi z odsieczą. Z historią o wilkołakach, ze swoją sforą, zasadami. Ze szczerym uśmiechem, pomocną ręką i humorem, takim spontanicznym i młodzieńczym. Wpompowuje w Bellę energię, pozwala jej się śmiać i bawić, wyluzować. W gruncie rzeczy robi to, czego dziewczyna nie doświadczyła nawet w obecności wampira. Bella z Edwardem przecież najczęściej się obściskiwali i mówili, jak bardzo się kochają!
I to właśnie postać przyjaciela-wilkołaka uratowała tę powieść. Dała nam chwilę wytchnienia, gdy robiło nam się duszno od rodziny krwiopijców i wielkiej miłości.
Oprócz tego wciągnęła mnie także historia Volturi oraz Carlisle'a i matki Edwarda. Jestem skłonna twierdzić, że wszystko, co nie jest bezpośrednio związane z główną parą, udało się Meyer bardzo dobrze. Ale gdy już zaczyna opisywać wielkie uczucie - tutaj patrz koniec powieści, gdy Bella bohatersko ratuje Edwarda - książka staje się lekko nieprzyjemnym czytadłem.
Język jest dobry, dialogi niczego sobie, czyta się lekko, łatwo i przyjemnie. I chociaż Jacob zachowuje się dziecinnie i tak darzę go większą sympatią niż posągowego Edwarda. Dlatego ja chyba należałabym do "Team Jacob" ;) (chyba, że stworzyliby oddzielną drużynę Jaspera - wtedy nie wahałabym się, by do niej dołączyć!)
a ja tam najbardziej lubię Carlisle'a. :P
OdpowiedzUsuńNie przepadam za erą wampirów jaka nastała. Przeczytałam pierwszą część- jak dla mnie słabiutka i generalnie można było o tym napisać wszystkim na 50 stronach. Przeczytałam jeszcze drugą część- była lepsza o wiele. Może kiedyś trzecia..;)
OdpowiedzUsuńNo dokładnie - fizyczny ból po rozstaniu z Edziem, no czy to jest normalne? Ja przy czytaniu miałam ochotę walić głową Belli o ścianę.
OdpowiedzUsuń