Bardzo lubię ten czas w roku. Ulice tętnią życiem, nawet gdy jest już dawno po wiadomościach i "superkinie". Starodawne, rubinowe tramwaje z konduktorami w tradycyjnych uniformach suną leniwie po szynach. Wszędzie pełno kolorowych, pstrokatych (ale przez to mających swój urok!) jarmarków i radosnych śmiechów dzieci. Od czerwonych cegieł w Manufakturze odbija się echo koncertów, a miasto serwuje nam bezpłatne wystawy, warsztaty i inne atrakcje. O dwunastej zaś następuje długi pokaz fajerwerków. Jest ciepło, przyjemnie, bezpiecznie... szkoda, że każda noc nie może posiadać takiej magii.

Na Placu Wolności pojawiłam się już o 17:30, by wyruszyć z kolegą na długie zwiedzanie. Niestety, choć było jeszcze pół godziny do otwarcia, Muzeum kanału "Dętka" było szturmowane przez jakieś... 6 grup harcerzy w różnym wieku. A szkoda, bo nigdy jeszcze nie mieliśmy okazji, by się tam pojawić. "Nic to" pomyśleliśmy i postanowiliśmy zafundować sobie spacer po chlubie naszego miasta, która jest coraz bardziej zapomniana - ulicy Piotrkowskiej. Zewsząd unosił się zapach chłopskiego jadła, kukurydzy, waty cukrowej, chmielu, kawy i lodów śmietankowych. Ludzie siedzieli w ogródkach, popijając herbatę, spacerowali tak jak my, lub też zatrzymywali się, by obejrzeć koncerty indian. Miło jest znów spotkać Piotrkowską w takim stanie - udekorowaną i zaludnioną.
Ponieważ pogoda nam sprzyjała, zdecydowaliśmy się iść pieszo do Muzeum Kinematografii, mojego osobistego faworyta. Z rozrzewnieniem oglądałam przez szybkę kota Filemona i pingwinka Pik Poka, patrzyłam jak rysownicy tworzyli Reksia i wzdychałam nad plakatami starych polskich filmów, wydanymi za granicą (które są notabene lepsze od tych, serwowanych nam w dzisiejszych czasach). Muzeum zachwyca nie tylko samymi wystawami, ale także wystrojem - drewniane schody i wyremontowane wnętrza zachęcają do dalszej penetracji pomieszczeń.
Ponieważ tak dobrze nam się spacerowało, a słońce nadal grzało, znów spacerkiem wybraliśmy się z Krzysiem do Parafii Ewangelicko-Ausgsburskiej, w której odbywały się co godzinę organowe recitale. Wnętrze kościoła mnie oczarowało (bo wstyd przyznać, nigdy w środku nie byłam) - było pięknie wykończone. Witraże zachwycały paletą kolorów, ściany natomiast były przygaszone i matowe. Ze sklepienia zwisał masywny, złoty żyrandol. Dowiedziałam się, że nasza budowla może się poszczycić drugim co do wielkości w Europie witrażem oraz największymi organami w Polsce, składającymi się (mam nadzieję, że nie skłamię) z pięciu tysięcy piszczałek. Szkoda, że prawie nikt o tym nie wie...

Po udanym koncercie (ach, te cudownie niskie dźwięki...) mieliśmy okazję przejechać się słynnym, starym, rubinowym tramwajem z prawdziwymi, uśmiechniętymi konduktorami. Odwiedziliśmy Galerię Łódzką, by zregenerować swoje siły w Coffee Heaven i udaliśmy się znów wzdłuż Piotrkowskiej do Placu Wolności i Muzeum Farmacji. Ścisk był tak ogromny, że nie miałam okazji na niczym się skupić, choć nie twierdzę, że starodawna apteka nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Następnie zaszczyciliśmy swą obecnością Manufakturę na jedną, małą chwilę, by się przekonać, że wykonawca, który grał zupełnie nam nie odpowiada (Afromental).
Kolejna stacja - Muzeum Tradycji Niepodległościowych - Więzienie polityczne. Znów byłam zaskoczona odremontowanym wnętrzem, barwnymi plakatami, ilością eksponatów (moje ukochane militaria na które mogłabym patrzeć godzinami! I te męskie mundury - cud, miód i orzeszki...) i szatą graficzną prezentowanych informacji. Uśmiechnęłam się też, gdy dostrzegłam ogromny portret mojego pra-pradziadka Ignacego Daszyńskiego (autoreklama!) i kamienne popiersie Piłsudskiego. Zatrzymałam się na chwilę przy jakimś przewodniku-pasjonacie i wysłuchałam historii jednego z więźniów, po którym żona nosiła żałobę, choć dalej z nim mieszkała (!), ale nie zdradzę czemu. Obejrzałam cele więzienne, minęłam wielu aktorów-przebierańców i w końcu wyszłam na powietrze.

Po raz trzeci trafiliśmy na Plac Wolności, w sam raz na koncert smyczkowo-bębnowy i fajerwerki. Wznieśliśmy toast jabłkowo-miętowym Tymbarkiem i pognaliśmy co sił do Manufaktury, gdzie odbywał się pokaz laserowy. Czegoś takiego, muszę przyznać, jeszcze nie widziałam. Nie da się tego za bardzo opisać - ot, ogromny rzutnik skierowany na jedną ze ścian fabryki, dzięki któremu powstawały niezwykłe efekty optyczne.
Dalsze zwiedzanie muzeów niestety już nie było możliwe - kolejki do MS2, Eksperymentarium , czy Centrum RYBA były tak ogromne, że zdecydowanie ostudziły nasz zapał i już o pierwszej znaleźliśmy się w naszych domach.
To była zdecydowanie dobrze przygotowana noc, jednakże to o wiele za mało dla kogoś, kto chciał zwiedzić chociażby połowę miejsc kultury w Łodzi. Tłumy ludzi uniemożliwiły mi dotarcie do wielu budynków, które były dla mnie interesujące. Może więc warto pomyśleć o zwiększeniu zakresu godzin na bezpłatne zwiedzanie, skoro jak widać, ta jedna, jedyna noc cieszy się taką popularnością? Ja wiem jedno na pewno - wszystkie muzea, których nie zdołałam odwiedzić, w najbliższym czasie nadrobię.