MUSE, The 2nd Law Tour! (Łódź, Atlas Arena, 23 listopada 2012)

Jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, jak wielkim i fantastycznym zespołem jest Muse, to odłóż płyty studyjne na bok i leć na koncert! Wiem, dla niektórych to zdanie może mieć wydźwięk pejoratywny i pewnie pojawią się tacy, którzy się na śmierć obrażą i stwierdzą, że się wywyższam, bo miałam okazję zobaczyć zespół na żywo. Ale powiem Wam tak: Chyba nie znam osoby, która po przesłuchaniu płyty nie jest ciekawa tego, jak chłopcy dają sobie radę live. Przy czym "dają radę" to dla nich wielce krzywdzące określenie... 

23 listopada 2012 roku w Łodzi atmosfera była gęsta już od rana. Coś wisiało w powietrzu... Po godzinie trzynastej na ulicach centrum było spokojnie, wszyscy w żółwim tempie kierowali się do pracy lub do swoich mieszkań. Ale chwila! Flegmatyzm w Łodzi w piątkowe popołudnie?! Czy to Armageddon?! Nie, po prostu większość mieszkańców tego miasta już zaczęła przygotowania do koncertu (czy to w pracy, czy to w domu), tudzież już od kilku godzin siedziała pod halą. 

Ja, kierowana wspomnieniami z poprzednich koncertów w łódzkiej Arenie, nie spieszyłam się specjalnie i nie wystawałam kilka godzin w zimnie po to, by zająć dogodne miejsce. Razem z chłopakiem byliśmy na miejscu około godziny 18, kiedy miały się otworzyć bramy. Okazało się, że wpuszczają tylko przez dwa wejścia, a kolejki są ogromne. Na szczęście, idąc ze zwieszonymi głowami na koniec, spotkaliśmy po drodze moje dwie znajome. I tym sposobem, w ciągu zaledwie 2-3 minut od otwarcia, szybko znaleźliśmy się w środku...

O 19:30 zaczął grać support - Everything Everything. Ja kręciłam się wtedy po całej Arenie, odwiedzając toaletę, stanowisko z merchem i sklepik z wodą mineralną (co by mieć zapas na później). Jaki był tego powód? Przykro mi o tym pisać, ale na Everything Everything więdną mi uszy. Miałam już wątpliwą przyjemność poznać ich podczas zeszłorocznego Coke Live Music Festival, gdzie dogorywałam leżąc na trawie. Najśmieszniejszy z tego wszystkiego jest fakt, że muzykę panowie mają niezłą. A wokalista, gdy śpiewa nisko, śpiewa bardzo dobrze! No, ale niestety, z jakiejś przyczyny uwziął się i wyje i jęczy i stęka i doprowadza mnie do rozstroju psychicznego, braku krążenia w kończynach i zespołu permanentnie opadającej powieki.

Jeśli już jesteśmy przy moich wycieczkach po Atlas Arenie w czasie supportu, to uczulam wszystkie dziewczyny: jeśli chce Wam się do toalety, to zmieńcie płeć. Chociażby i na kilka minut. Kolejki do damskiego wychodka ciągną się aż po schodach, podczas gdy mężczyźni, radośnie pogwizdując, załatwiają swoją sprawę w niecałe dwie minuty. Oczywiście, głosów oburzenia nie zabrakło, gdy wraz z moją koleżanką naruszyłyśmy świątynię męskości. Niektórzy na nasz widok prawie weszli w ścianę. Cóż, najwyraźniej myśleli, że facet załatwiający się do pisuaru jest dla nas obiektem niepohamowanego zainteresowania... W każdym razie, gdy jakiś osobnik płci przeciwnej spyta Was "Co do cholery robicie w męskim kiblu" odpowiedzcie im ze stoickim spokojem, że "Sikamy". Gwarantuję, że z wrażenia nie odezwie się już ani słowem. 

Po powrocie na płytę znalazłam dogodne miejsce po lewej stronie w jakimś 6-7 rzędzie od sceny. O 20:58 na podest weszli Muse i prawie mnie zmietli z powierzchni ziemi. The 2nd Law: Unsustainable miażdży już podczas zwykłego przesłuchiwania płyty, natomiast na żywo... tego naprawdę nie da się opisać. Supremacy nie pozwoliła nikomu stać w miejscu, ja dalej czułam się jak ogłuszony królik z wytrzeszczonymi oczami, ale dzielnie wyłam "Suuuuuuupremacyyyyyyyyyyyyyyy", wijąc się jak opętana. Map Of The Problematique przeniosło mnie chyba do sąsiedniej galaktyki i przeżyłam rozstrój emocjonalny - "To co teraz? Krzyczeć, płakać, skakać, machać łapami, cieszyć się jak głupi do sera? Dobra, to robię wszystko naraz!". Tak dla usprawiedliwienia mojego zachowania powiem tylko, że ten utwór jest jednym z moich ulubionych. Tym gorzej się poczułam, gdy przeczytałam, że Muse grają go zamiennie z Bliss i Hysterią, które to kawałki również darzę ogromnym uczuciem, a których niestety na koncercie nie było. Nic to, mam MOTP i proszę Państwa, jest dobrze (czego nie mogło w tej chwili powiedzieć moje gardło)! Potem przyszedł czas na piosenkę, do której długo się przekonywałam. Najpierw wywoływała u mnie histeryczny śmiech, potem lekki niesmak (bo to przecież Michael Jackson w prawie czystej postaci!), bym później w końcu zauważyła, że linia basowa jest przegenialna, a całości słucha się naprawdę fantastycznie.

W tej samej chwili coś się zadziało, dziwna konstrukcja zaczęła się rozwijać z sufitu... Toż to odwrócona piramida telebimów! Coś fantastycznego, czyste elektroniczne szaleństwo! Dodam, że każdy poziom tej konstrukcji był ruchomy i często zmieniała ona swoje położenie, migając na kolorowo w czasie koncertu. Po Panic Station przyszedł czas na Resistance  i Supermassive Black Hole, która została donośnie i całkowicie wyśpiewana przez rozgrzany do granic możliwości tłum. SBH, tak dobrze znana również dzięki ekranizacji sagi o wampirach, w moim sercu ma specjalnie miejsce. To właśnie dlatego kilka lat temu zaczęłam słuchać Matta, Chrisa i Doma - bo usłyszałam tę piosenkę na ówczesnej MTV 2. Trochę szkoda, że jest kojarzona z wampirami świecącymi w słońcu. Mnie na szczęście było dane ją usłyszeć jakieś 2 (?) lata przed premierą filmu i nie zostałam spaczona na wieki. Animals i Explorers na żywo zrobiły ze mną porządek i ustawiły w kolejce po zasłużone cięgi - tak strasznie narzekałam na nową płytę. Że jest mało żywa, że gorsza od poprzednich, że jakaś tam bez polotu... Teraz biję się w pierś. Po usłyszeniu tych utworów na żywo, coś się we mnie zmieniło i w końcu doceniłam "The 2nd Law" pod każdym względem. Co oznacza, że przez kolejne 2 miesiące będę ją gwałcić codziennie bez przerwy, doprowadzając przy tym moich sąsiadów do myśli samobójczych... 

Sunburn wzruszył mnie swoją epickością i stałam jak zaczarowana, z otwartymi ustami i szklanymi oczami przez całą piosenkę, chłonąc każdą jej nutę wszystkimi porami na moim ciele. To było coś niesamowitego! Time Is Running Out  to kolejny dowód, że Polska potrafi się bawić. Skakaliśmy, krzyczeliśmy i czuliśmy, że jesteśmy jednością. Liquid State odśpiewane przez Chrisa było kompletną dla zespołu nowością i na samym początku kręciłam nosem na piosenki wykonywane przez basistę, bo wydawały mi się nijakie, ale potem co nieco o nich poczytałam, wsłuchałam się w tekst, a na koncercie poczułam niesamowite ciarki. Chris, jesteś niesamowity!

Madness, to był w istocie obłęd. To, co się działo z tłumem, było fantastyczne. Cieszyliśmy się jak małe dzieci, gdy Matt zdejmował swoje śmieszne okularki, przyciągał kamerę do siebie i robił głupie miny. Jeszcze wtedy nic nie zapowiadało tego, że za chwilę prawie zgubię szczękę ze zdziwienia. Otóż Follow Me na żywo to miazga. Spokojne nuty przeistaczają się w dubstep, a głowa sama uprawia dziki headbanging (i ja się, cholera, dziwię czemu mnie tak kark boli!). Ale to nie koniec. Podczas tej piosenki Matt nie podpierał się na gitarze, tudzież nie siedział przy pianinie. Był tylko on i mikrofon. To naprawdę rzadki widok. Za to na Undisclosed Desires uszczypnęłam się, sprawdzając, czy mi się ten koncert nie śni albo nie dostaję majaków (w końcu byłam w męskiej toalecie, licho wie, co oni tam rozpylają!). Oto Matthew Bellamy we WŁASNEJ OSOBIE sam, z WŁASNEJ NIEPRZYMUSZONEJ WOLI, schodzi do tłumu i ściska ręce fanów. Ale że MATT?! Ale jak to?! Od kiedy?! To była dopiero niespodzianka. Poczułam dziką satysfakcję, że skierował się do drugiej połowy publiczności. Dzięki temu wróciłam do domu w jednym kawałku. Plug In Baby i Stockholm Syndrome (losowanie między SS a New Born odbyło się na żywo; szczerze mówiąc wolałabym, tę drugą opcję, ale nie narzekam!) wydobyły ze mnie resztki energii, a ta pierwsza - resztki głosu. Darłam się i skakałam, dając z siebie wszystko i jeszcze więcej. W końcu koncert, po którym nie mam zakwasów i bólu gardła, to nie koncert - to popłuczyny. 

Pierwszy bis otworzyła The 2nd Law: Isolated System, którą uwielbiam nie mniej, niż poprzedniczkę (Unsustainable). Zespół odpoczywał, a my podziwialiśmy wideo na telebimie. 

I teraz kolejna dygresja, więc jak ktoś ma dosyć, to niech trochę przewinie: jest różnica między puszczaniem nastrojowego wideo do nastrojowej piosenki, a całego, prawie 15-minutowego, teledysku (który jest dostępny na youtube na zawołanie) do utworu, który można z powodzeniem  zagrać live, a nie puścić z głośników. Ten, kto był na 30 Seconds to Mars w Atlas Arenie jakiś czas temu, ten wie, do czego piję. Muse swoim wideo dopełnili koncert, zrobili z niego prawdziwą perełkę, eklektyczny performance, pokazali coś nowego. 30 Seconds to Mars pozostawili po sobie tylko niesmak i zgrzytanie zębami. Wiem, że nie powinno się w ogóle porównywać tych dwóch zespołów (bo są oddalone od siebie o lata świetlne), zrobiłam to tylko z racji tego, że oba puściły na telebimach film, z czego jeden wiele tą czynnością zyskał. 

Po The 2nd Law: Isolated System wybrzmiały Uprising i Knights of Cydonia. Chris z harmonijką, a wcześniej Matt spontanicznie wykrzykujący: "They will not control fucking control us!" - czego chcieć więcej? Drugiego bisu! Na koniec zostaliśmy poczęstowani wspaniałym Starlight i epickim Survival zakończonym wydmuchami białego dymu. 

Muse dali jeszcze lepsze show, niż na Coke Live Festiwal, a byłam pewna, że tak będzie z jednego powodu: festiwale muzyków ograniczają, bo nie mogą korzystać choćby ze w pełni zmultimedializowanej formy ekspresji. Chłopaki udowodnili wszem i wobec, że zasługują na miano najlepszego zespołu koncertowego na świecie. Poruszyli nasze ręce, nogi i serca i dali nam kawał porządnej rozrywki. Owszem, po muzykach widać było, że są zmęczeni trasą, ale nie pozwolili, by ich performance bardzo na tym ucierpiał. Kto jeszcze nie miał okazji, a chce zobaczyć Muse live, pewnie jeszcze nie raz będzie miał sposobność (może w przyszłym roku?). Kto tego zespołu nie zna - polecam. Poniżej zamieszczę kilka filmików dostępnych na youtube. Chociaż i one nie oddadzą tej prawdziwej magii, która biła na żywo od sceny.










_____________________________
część zdjęć jest moja, reszta pochodzi stąd i stąd

20 komentarzy:

  1. AAAAAAAAAaaaaaaaaaaa!!!!!
    Mnie tam nie było.... :(
    Może następny? Żałuję bardzo, no ale, z powodów osobistych niestety się nie dało. :(

    A skoro Muse jest lepszy na żywo niż na płytach.... Nie, nie mogę sobie tego wyobrazić. ^v^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Spokojnie, na pewno jeszcze nie raz nas odwiedzą ;)

      Są lepsi na żywo, oj są.

      Usuń
  2. Kurde byłam na Coldplayu, dlatego na Muse sobie już nie pozwoliłam... Ale następnym razem na pewno odwiedzę koncert!

    Co do samego koncertu jako widowiska, to wydaje mi się, że właśnie na takich największych halach, arenach gdzie bawią się tysiące ludzi, jest najlepsza zabawa. No i zespół - klasa!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To pozwalanie sobie na koncerty znam z autopsji - kilka lat temu człowiek błagał, żeby jakikolwiek koncert się w Polsce odbył. Teraz nie nadąża z zarabianiem lub zbieraniem pieniędzy na każdy kolejny :)

      Ja za to nie mogę się zdecydować - hale, czy tak bardziej kameralnie - w klubach. Na festiwalach jest masa ludzka i masa dobrej zabawy, ale kiepski kontakt z zespołem. Na halach - o połowę mniej ludzi i również dobra zabawa plus jakiś tam kontakt z zespołem. W klubach - świetny kontakt z zespołem, świetna zabawa, ale znów brak przestrzeni do wymyślnych efektów ;)

      Usuń
  3. totalne madness!
    nagadałam mojej znajomej, że ma się nie szykować na żadne show, bo tu o chłonięcie muzyki i przeepickiej wirtuozerii Mefiu chodzi (nie zapominając oczywiście o pozostałej przewspaniałej części bandy!) - miałam w pamięci Coke'owy występ, który, no, był uboższy, jak sama też zauważyłaś - a tu totalna szokówa! jakie telebimy, jakie piramidy, JAKI MEFIU WYCHODZĄCY DO TŁUMU!?!
    jej jej jej. muse'owa gorączka trwa nadal i szybko nie przejdzie. muszę się przyznać bez bicia, że również nie doceniałam The 2nd Law. wydawała mi się nijaka w porównaniu do poprzedników. ale live... nie no, to się nazywa pierdolnięcie! jest perfekcyjna, doprawdy. gitara jak zwykle oszałamia, bas i wstawki Chrisa dopełniają, a bębny połączone z dubstepem wprawiają w stan ekstazy. nie da się tego opisać, po prostu nie da. byli, są i zapewne będą niesamowici, niezapomnieni, niebanalni. cudo. <3
    ja skakałam tak w 3 rzędzie z prawej, tuż przy wysepce na środku. nie mogę się doczekać nagrań HD z koncertu, bo jak na razie żadne mnie nie satysfakcjonuje (zawsze albo dźwięk albo obraz nie pasuje) - bo niestety, wersja studyjna PO PROSTU NIE WYSTARCZA.
    bawiłam się niesamowicie, jeszcze lepiej niż sądziłam. jeszcze lepiej niż na Red Hotach nawet. myślę, że to dlatego, że niespodziewałam się a) takiego show b) ludzi skaczących, pogujących, wyjących itd, ale bez masywnego napierania i nieprzytomnego szału c) pierdolnięcia live.

    już za nimi tęsknię, no. ale tak tymi kamerami wymachiwali, może jakies nagranie wydadzą? :3 byłoby cudownie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie - to było prawdziwe show. Nawet teraz, jak o nim pomyślę, to mi kapcie z wrażenia spadają ;)

      Noooo, to blisko byłaś sceny O_O Ale jak mniemam z Twojej wypowiedzi, tłum na Muse to nie bydło. Miła odmiana po Marsach chociażby xD XD

      Wersja studyjna nie wystarcza, to gorzka prawda.... Czy można się uzależnić od koncertów Muse?! O_O

      Usuń
    2. mówię Ci, powinnaś widzieć moją minę już na samym początku, przy Unsuitable. i ten wrzask Magdy 'mówiłaś, że nie będzie show'!. :DD

      bliskoblisko. <3 co prawda jak Mefiu podawał łapkę to i tak byłam za daleko, ale noooooo. <3 i tak wszyscy trzej na wyciągnięcie łapki, a jak na tej wysepce urzędowali to już w ogóle. :33
      tłum - naprawdę byłam miło zaskoczona. pogo to tam pogo, zresztą i tak nie było za dużego, ale nie było w ogóle tego pchania w jedną i drugą stronę, co to grunt właściwie tracisz.

      ja chcę jeszczeeeeeeeeee! i to na hali, zdecydowanie na hali! na festiwalu to nie to samo, nie ten kontakt. <3
      oj, można się uzależnić, można. ;33

      Usuń
    3. Nooo, jakw chodzili na lewą wysepkę, to ja też dobrze ich widziałam <3 JAKI MEFJU JEST MALUTKI O_O

      Usuń
  4. to jest jego JEDYNY minus! totalnie jeden jedyny!
    no naprawdę, 10 cm więcej by mu nie przeszkodziło. :3

    OdpowiedzUsuń
  5. E tam, dla mnie jest okay :D

    OdpowiedzUsuń
  6. Jak ja lubię czytać Twoje ''sprawozdania'' z koncertów, bo zawsze można odczuć przynajmniej trochę tę atmosferę i mega Ci zazdrościć :D Kiedyś mam nadzieję, wybiorę się na Muse, bo samo oglądanie na yt ich koncertów wywołuje ciary na ciele, a co dopiero stać tam pod sceną. o.O Woaaaah! ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję i namawiam na zakupienie biletu, jak będą znów w Polsce ;)

      Usuń
  7. Gratuluję obecności na Muse, widzę, że zabawa była przednia :)) Ja ich lubię, ale nie aż tak, by wydawać horrendalne sumy na bilety koncertowe.. ale jak przyjedzie Rammstein, to nie odpuszczę ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tirindeth, Rammstein przyjeżdża na Impact Festival w przyszłym roku (!)

      Usuń
  8. Ależ Ci zazdroszczę, że byłaś na tym koncercie. :D W tym roku niestety nie dałam rady się na niego wybrać, ale kiedy następnym razem Muse zawita do Polski, zjawię się na pewno. :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Zazdroszczę Ci tego koncertu! MUSE lubię, więc też chętnie wybrałabym się na ich występ, ale Łódź niestety to za daleko jak dla mnie:((

    OdpowiedzUsuń
  10. http://czasnarock.blogspot.com/ zapraszam!!!!

    OdpowiedzUsuń
  11. Świetna relacja - czuję jakbym tam była!
    Nie byłam do tej pory fanką Muse, ale teraz muszę się bardziej zainteresować tym zespołem :)

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  12. Aż Ci zazdroszczę, bo nie miałam okazji zobaczyć ich teraz na żywo, ale mam nadzieję, że jeszcze do nas wrócą :D

    OdpowiedzUsuń