Pokazywanie postów oznaczonych etykietą koncerty. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą koncerty. Pokaż wszystkie posty

Relacja: Impact Festival 2013, dzień drugi 5.06.2013 (IAMX, Paramore i Thirty Seconds to Mars)

Następny dzień był już mniej łaskawy - od rana się chmurzyło i było też zimniej, więc tym razem na festiwal zabrałam wór ubrań, bo jestem strasznym zmarzluchem.

Dnia drugiego naszymi faworytami byli IAMX i w jakimś tam mniejszym stopniu Thirty Seconds to Mars, więc nie spieszyłyśmy się zbytnio z wyjazdem z hostelu (poza tym bardzo bolały nas mięśnie po szampańskiej zabawie na Ghost i R+). Gdy zdążałyśmy do wejścia, na scenie grali Negamaro. Gdy znalazłyśmy sobie miejsce przy ławkach pod parasolami z napisem "Carlsberg" uderzyła nas skandalicznie mała ilość osób obecnych na festiwalu. O ile pierwszego dnia lotnisko no... prawie pękało w szwach, o tyle dnia drugiego była względna cisza i spokój, brak kolejek do Toi Toiów, co się stało? Czyżby aż tak słaby lineup i nietrafiony termin festiwalu? Bardzo możliwe.

Relacja: Impact Festival 2013, dzień pierwszy 4.06.2013 (Rammstein i Ghost)

Dopiero dzisiaj odzyskałam głos i czucie we wszystkich częściach ciała, więc postanowiłam to wykorzystać i podzielić się moimi przemyśleniami po II edycji Impact Festival. Czy było warto wydać prawie 300 złotych na karnet i jechać mimo zapowiadanej ulewy i średniej temperatury?



DOJAZD
Mój tyłek został dowieziony bez żadnych problemów z Łodzi Kaliskiej do Warszawy Centralnej (chociaż dalej narzekam, że mogliby trochę szybciej ten pospieszny puścić...), a strona jakdojade.pl poinformowała mnie pięknie, jak mam dotrzeć do hostelu. Stamtąd, bez zbędnego pośpiechu, wyruszyłyśmy z przyjaciółką na Lotnisko Bemowo (i to tramwajem bezpośrednim, oddalonym od hostelu o kilka metrów - miodzio!). Po wysiadce nie trudno było się zorientować, gdzie dalej podążać, gdyż tłum "czarnych" szturmował w jedynym słusznym kierunku. Tego dnia na Impact było naprawdę ciemno i to nie za sprawą pogody - po prostu wszyscy (no, prawie) jak jeden mąż byli ubrani głównie na czarno - muzyka zobowiązuje ;) To był piękny widok!

Enter Shikari (Warszawa, Proxima, 19.01.2013)


WSTĘP I WRAŻENIA Z PODRÓŻY

Moja historia z Enter Shikari zaczęła się w dość wstydliwy i śmieszny sposób. Swego czasu w Internecie było pełno poradników pt. :"Jak być emo i scene", a ja akurat wpasowałam się z kreowaniem własnego wizerunku w sam środek fali na dzieci emo. Poradniki, nożyczki do obcinania włosów i tony czarnej kredki do oczu poszły w ruch. Oczywiście, to był dopiero pierwszy krok, kwalifikujący mnie do nazywania się scene. Bycie emo sprowadzało się do myślenia w odpowiedni sposób i słuchania odpowiedniej muzyki. I tak, przez całkowity przypadek, trafiłam na trzy zespoły, które do dzisiaj ubóstwiam, chociaż z pajacowania wyrosłam już dawno :) Jednym z nich byli właśnie Enter Shikari...

MUSE, The 2nd Law Tour! (Łódź, Atlas Arena, 23 listopada 2012)

Jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, jak wielkim i fantastycznym zespołem jest Muse, to odłóż płyty studyjne na bok i leć na koncert! Wiem, dla niektórych to zdanie może mieć wydźwięk pejoratywny i pewnie pojawią się tacy, którzy się na śmierć obrażą i stwierdzą, że się wywyższam, bo miałam okazję zobaczyć zespół na żywo. Ale powiem Wam tak: Chyba nie znam osoby, która po przesłuchaniu płyty nie jest ciekawa tego, jak chłopcy dają sobie radę live. Przy czym "dają radę" to dla nich wielce krzywdzące określenie... 

23 listopada 2012 roku w Łodzi atmosfera była gęsta już od rana. Coś wisiało w powietrzu... Po godzinie trzynastej na ulicach centrum było spokojnie, wszyscy w żółwim tempie kierowali się do pracy lub do swoich mieszkań. Ale chwila! Flegmatyzm w Łodzi w piątkowe popołudnie?! Czy to Armageddon?! Nie, po prostu większość mieszkańców tego miasta już zaczęła przygotowania do koncertu (czy to w pracy, czy to w domu), tudzież już od kilku godzin siedziała pod halą. 

Ja, kierowana wspomnieniami z poprzednich koncertów w łódzkiej Arenie, nie spieszyłam się specjalnie i nie wystawałam kilka godzin w zimnie po to, by zająć dogodne miejsce. Razem z chłopakiem byliśmy na miejscu około godziny 18, kiedy miały się otworzyć bramy. Okazało się, że wpuszczają tylko przez dwa wejścia, a kolejki są ogromne. Na szczęście, idąc ze zwieszonymi głowami na koniec, spotkaliśmy po drodze moje dwie znajome. I tym sposobem, w ciągu zaledwie 2-3 minut od otwarcia, szybko znaleźliśmy się w środku...

Ośmieliłam się kiedyś powiedzieć, że w Łodzi nic się nie dzieje - czyli Further & Beyond the Post-rock w Łodzi.

Tak, jak w tytule: Ośmieliłam się kiedyś powiedzieć, że w Łodzi nic się nie dzieje, że jest to koncertowa pustynia i w ogóle nie warto wychodzić z domu na wieczór - "Bo owszem, mamy Atlas Arenę, którą gwiazdy wielkiego formatu odwiedzają średnio 2-4 razy w roku, ale zero ciekawych, wysmakowanych i dość elitarnych klubów z ponadprzeciętnymi zespołami". Potem poznałam działalność młodego i rządnego porządnego ukulturalnienia łodzian Bhaarta i zrobiło mi się głupio. Zaczął on zapraszać do ciasnych, klimatycznych, typowo łódzkich klubów zespoły, które porażają swoją świeżością i energią. A ja, jako typowy przedstawiciel rasy późnowieczornych kanapowców, straciłam wymówkę i zaczęłam wychodzić z domu po godzinie 20. 

Tym razem "przywiało mnie" na drugą część festiwalu (a może raczej serię koncertów?) "Good Warning: Further & Beyond the Post-rock cz. II", który odbywał się 29 kwietnia. Na moją decyzję o pójściu złożyły się trzy rzeczy - Good Warning! samo w sobie, które gwarantuje dobrą zabawę i nietuzinkowych ludzi, miejsce: klub DOM na Piotrkowskiej 138/140, w którym jeszcze nie miałam okazji gościć, a który kusił swoim położeniem oraz oczywiście sami artyści - nikogo wcześniej nie znałam, a nagrania udostępnione na youtube zaostrzyły mi apetyt na więcej.

Coke Live Music Festival 2011 relacja.

Po wielu trudach i zmuszeniu samej siebie postanowiłam napisać co nieco. Pewnie każdy z Was wie, co to takiego syndrom zdartej płyty? Nie? Ja mam to po każdym koncercie. Tylu znajomych chce wiedzieć jak się bawiłam, że po piątej opowieści, która zasadniczo nie różni się niczym od poprzednich, mam dość. Ale bądźmy szczerzy - wina leży całkowicie po mojej stronie. Gdybym po powrocie od razu zabrała się do pisania recenzji, mogłabym wysłać jej link do znajomych, a ich zarzucić resztką nieumieszczonych tutaj ciekawostek. Nie przetrzymuję Was już dłużej i zabieram się do recenzji.

DOJAZD

Muszę przyznać, że to Opener nieodwołalnie króluje na liście "najbardziej zorganizowanych festiwali w Polsce". Coke pod tym względem jest trochę gorszy. Mimo całkiem sporej mapy postawionej na Dworcu Głównym w Krakowie i informacji na głównym placu, miałam problem z dojściem do strefy darmowych autobusów. W dobre miejsce dotarłam razem z chłopakiem jedynie dlatego, że na Coke byłam już rok temu. Czego mi brakowało? Tabliczek. Zwykłych tabliczek, które wskazywałyby drogę. Natomiast jeśli chodzi o darmowe autobusy jako takie - nie mogę się przyczepić. Zarówno przed festiwalem jak i po były podstawiane w bardzo krótkich odstępach czasu, były czyste i wcale nie tak bardzo zatłoczone.

ORGANIZACJA 

Pierwszego dnia, na terenie festiwalu byłam już około godziny 15, mimo że bramy otwierano dopiero godzinę później. Spodziewałam się dużej kolejki do opaskowania, której chciałam za wszelką cenę uniknąć. Niepotrzebnie się tego obawiałam. Zaopaskowano mnie natychmiast, bez żadnych opóźnień. Co również wyszło na plus organizatorom? Toi Toie podstawione przy wejściu na teren festiwalu, przed bramkami z ochroną. No cóż, jestem sławna z posiadania dwukielichowej nerki, więc to miło, że ktoś pomyślał o takich osobach jak ja :) Szkoda tylko, że pseudoumywalki przestały działać już o godzinie 17 i nikt nie raczył tego naprawić.

Na festiwalu przekonałam się również, że konia można doprowadzić do wodopoju, ale napić musi się sam. Nie wiem, czy coś zmieniło się w podstawówce od czasu, gdy ja do niej chodziłam, ale umiejętność czytania za zrozumieniem była jedną z podstaw programu. Widać nie wszyscy przykładali się do tego równie rzetelnie jak ja - i tak, czekając na wejście na teren festiwalowy, przyglądałam się zatrzęsieniu uśmiechniętych hipserskich dziewczynek, które stały w kolejce z BILETAMI W RĘKU. Transparenty wywieszone na stoiskach, gdzie wymieniało się owe papierki na opaski były osiągalne nawet dla średnio inteligentnych osobników z daleko posuniętą krótkowzrocznością (albo dla mnie, gdyby tego dnia postanowiła mnie odwiedzić babcia skleroza i zapomniałabym włożyć okularów na nos). Za którymś razem już nie wytrzymałam i podeszłam do takiej grupki, uśmiechając się sztucznie i wytłumaczyłam bardzo, bardzo powoli, że jeśli chcą wejść na teren krainy muzyką i alkoholem płynącej w ciągu następnej godziny, a nie czekać w kolejce na marne, powinny się cofnąć do stoisk przy wejściu. Satysfakcja z wyrazu ich twarzy została osiągnięta.

Sprawdź: Her Name Is Calla

Dawno nie polecałam Wam już zespołów, a okazja do tego nadarzyła się przednia. W tę niedzielę, tj. 3 lipca 2011 roku w Łodzi, w klubie Stara Szwalnia odbyła się już czwarta edycja festiwalu pod szyldem "Good Warning!". Chociaż tego dnia prym wiodły kapele hardcore, czy też screamo, ja czekałam na kogoś zupełnie innego. Od osiemnastej siedział w klubie. Dość niski, niepozorny blondyn, w zwykłym t-shircie i za dużych spodniach wytartych na końcach nogawek. Kręcił się po całym klubie sącząc piwo i obserwując nowoprzybyłych. Był to Tom Morris. Na oko trzydziestoletni muzyk, o którym w Polsce nikt prawie nie słyszał. A to naprawdę wielka szkoda.

Tom Morris jest głównym wokalistą i gitarzystą w zespole o nazwie "Her Name Is Calla" grającym post-rock. Komu jednak taka plakietka coś mówi? Postaram się zatem Wam wyjaśnić własnymi słowami jaką muzykę ów zespół prezentuje:

Orange Warsaw Festival 2011, dzień pierwszy, część druga.

Po My Chemical Romance większość nastolatków zarówno z OC jak i z płyty zaczęła tłumnie wychodzić. Co tylko w moim przekonaniu podburzyło antyfanów tego zespołu do rzucania komentarzy w stylu "No wiadomo, że tylko nastki ich słuchają". Wszyscy, którzy zdecydowali się wyjść, przegapili naprawdę niezłe show, które miało nadejść.

Na 10 minut przed wstąpieniem Skunk Anansie na scenę płyta była wypełniona po brzegi. Widać zespół robi się coraz bardziej popularny. I dobrze! Gdy Skin wyłoniła się z czeluści backstage'u cała w błyszczącym, przylegającym do ciała wdzianku (matko, jaką ona ma cudowną figurę!) i tysiącach piór, podniosła się prawdziwa wrzawa. Trzy osoby stojące obok mnie niemal zemdlały z zachwytu i darły się wniebogłosy. I dobrze. Ja też krzyczałam. Stęskniłam się za żywiołowością Skin i za jej przepięknym głosem. Zaczęli od "Yes It's Fucking Political". Z mocnym tekstem. Tak, żeby od razu na początku namieszać brudnym rockiem. Potem przyszedł czas na jedną z moich ulubionych piosenek, czyli "Charlie Big Potato".

Orange Warsaw Festival 2011, dzień pierwszy, część pierwsza.

Na Orange Warsaw Festival mnie jeszcze nie było. Żaden artysta pojawiający się dotychczas w zeszłorocznych lineupach nie skusił mnie na tyle, żebym się wybrała do stolicy i nie żałowała pieniędzy. Tego roku było inaczej. Planu B nie słucham, Sistars i Jamiroquai tym bardziej, więc został mi dzień pierwszy ze wspaniałym Skunk Anansie, którego występ zachwycił mnie rok temu na Openerze i z My Chemical Romance grającymi swój pierwszy koncert w Polsce. Moby'ego nie słucham, muszę szczerze się przyznać, ale o tym czy jego występ mi się spodobał czy nie, będę mówić w części drugiej.

DOJAZD

W momencie, gdy wysiadłam w Warszawie Centralnej przez chwilę nie wiedziałam gdzie się znajduję. Jakieś dziwne przejścia, remonty... Nie ważne ile razy już do stolicy przyjeżdżałam, tym razem naprawdę nie mogłam się odnaleźć. Przynajmniej dość szybko - błądzenie zajęło mi jakieś 4 minuty, zanim znalazłam właściwą drogę "na powierzchnię". Potem nastąpił moment zawahania, ale wybrałam trasę metro-autobus i poszłam na stację Centrum. Bez przeszkód dotarłam na Politechnikę, a stamtąd było dosłownie kilka kroków na przystanek. Na autobus nie czekałam w ogóle, zawiózł mnie tam gdzie chciałam (okazało się jednak, że UMIEM studiować mapę i wybierać połączenia!) i powoli dowlokłam się pod Stadion Legii. Brawa dla Warszawskiej komunikacji miejskiej!

Przestrzeń Muzyki Live.

Po powrocie z Coke Live Music Festival mogę w końcu zacząć moją trzyetapową recenzję polskich festiwali, które miałam szczęście w tym roku odwiedzić. Skupię się nie tylko na samych koncertach, ale także na organizacji i atmosferze, które składają się na ogólne wrażenie po odbytej imprezie.

Co: Przestrzeń Muzyki Live
Kiedy: 18-19 Czerwca 2010 roku
Gdzie: Łódź, Stadion Start

Na pierwszy ogień pójdzie "Przestrzeń Muzyki Live", który po raz pierwszy odbył się w moim mieście - Łodzi. Gdy tylko usłyszałam gdzie organizatorzy umieścili imprezę - wiedziałam, że coś nawali na pewno. Albo wszyscy zaczną masowo wchodzić przez jakąś dziurę w płocie, albo ktoś straci zdrowie siedząc na spróchniałej ławeczce - to są moi mili uroki Stadionu Start. Albo tego, co z niego pozostało.

A Fire Inside Stodoła.

Koncert grupy A Fire Inside odbył się 21 kwietnia 2010r. o godzinie 21:00 w warszawskiej Stodole. Był to przełomowy dzień nie tylko dla wieloletnich fanów tego zespołu, ale także dla samych wykonawców. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta - publiczność w Polsce jest jedną z najlepszych na świecie.
Od momentu, w którym dostałam maila na skrzynkę pocztową, z jedną z najpiękniejszych treści, jakie można sobie wyobrazić, od Adminki forum (Immortality) afireinside.pl (zespół, który rzadko koncertuje w Europie, po którym nie spodziewałabym się tego, że kiedykolwiek przyjedzie, nagle ogłasza datę na kwiecień następnego roku!), zaczęłam częściej udzielać się na tej stronie. Oprócz tego, że poznałam fantastycznych ludzi, wiedziałam na bieżąco co będzie się działo 21 kwietnia - zaplanowaliśmy bowiem ogólnopolską akcję koncertową. Miała trzy etapy:

1. A Fire Inside Poland, czyli Akcja Świetliki
Kupiliśmy białe i czerwone świetliki (w kolorze naszej flagi), rozdaliśmy ludziom czekającym w kolejce i wyciągnęliśmy na wolnej piosence w czasie trwania setu.Wybór padł na "On The Arrow", gdyż wtedy każdy z czterech członków zespołu wychodzi na przód, praktycznie do krawędzi sceny. Trzeba było tylko zadbać, żeby chłopcy dowiedzieli się, że bardzo zależy nam na tej piosence i żeby ją zagrali.
2. Thousands of Voices; Three Words: WELCOME TO POLAND, czyli Akcja Flagowa
Zrobiliśmy  ogromną flagę z napisem  “Thousand of Voices; Three Words: AFI - Welcome To Poland” - bardzo z resztą znaczącym, gdyż niektórzy szczęściarze jeżdżący na koncerty AFI poza nasz kraj trzymali podobną flagę. Tylko, że z napisem "come". Słowa na fladze nawiązują także do piosenki "Sacrifice theory".
3.  Through Our Singing We Are One, czyli Akcja Śpiewamy Miseria Cantare
Przez wiele, wiele lat fani wywoływali zespół chóralnym okrzykiem "Through! Our Bleeding! We! Are One!" - słowami utworu otwierającego płytę "Black Sails In The Sunset" z 1999 roku. My postanowiliśmy jednak zaskoczyć zespół i odśpiewać tekst piosenki "Miseria Cantare" - pierwszej z albumu "Sing The Sorrow" wydanego w 2003 roku.

Ostatnim "etapem" było zrobienie forumowych koszulek-pamiątek na koncert.

Relacja z koncertu 

Rammstein, czyli show z niemiecką jatką.


Rammstein zagrali w łódzkiej Atlas Arenie 12 marca 2010 r. o godzinie 21:00. Co sprawia, że na ich koncertach zapełniona jest cała płyta, a ludzie w sektorach nie mogą usiedzieć w miejscu? Czy Rammstein jest naprawdę aż tak kontrowersyjny? I w końcu - czy jest to muzyka tylko i wyłącznie dla nastolatków, którzy muszą się 'wyszumieć'?

Te dwie godziny muzyki Rammstein mogę określić słowem "rzeźnia". Zostałam zupełnie zbombardowana mocnymi gitarowymi riffami, solówkami na klawiszach, mocną, głośną perkusją, wyciem, krzykiem i śpiewem Tilla oraz wspaniałymi efektami pirotechnicznymi. Każdy fan Rammstein znalazł na koncercie w Arenie coś dla siebie.