Dopiero dzisiaj odzyskałam głos i czucie we wszystkich częściach ciała, więc postanowiłam to wykorzystać i podzielić się moimi przemyśleniami po II edycji Impact Festival. Czy było warto wydać prawie 300 złotych na karnet i jechać mimo zapowiadanej ulewy i średniej temperatury?
DOJAZD
Mój tyłek został dowieziony bez żadnych problemów z Łodzi Kaliskiej do Warszawy Centralnej (chociaż dalej narzekam, że mogliby trochę szybciej ten pospieszny puścić...), a strona jakdojade.pl poinformowała mnie pięknie, jak mam dotrzeć do hostelu. Stamtąd, bez zbędnego pośpiechu, wyruszyłyśmy z przyjaciółką na Lotnisko Bemowo (i to tramwajem bezpośrednim, oddalonym od hostelu o kilka metrów - miodzio!). Po wysiadce nie trudno było się zorientować, gdzie dalej podążać, gdyż tłum "czarnych" szturmował w jedynym słusznym kierunku. Tego dnia na Impact było naprawdę ciemno i to nie za sprawą pogody - po prostu wszyscy (no, prawie) jak jeden mąż byli ubrani głównie na czarno - muzyka zobowiązuje ;) To był piękny widok!
ORGANIZACJA
Gastronomia również się nie popisała - nie widziałam stoiska dla wegetarian, jedynie zapiekanki były zrobione z sera i pieczarek, no i frytki były... frytkami. Ja na szczęście mięso jem, więc uraczyłam się kebabem drugiego dnia i powiem, że smakował bardzo dobrze. Nie rozumiem jednak natężenia bud z bigosem, kiełbasą, golonką... takie ciężkie rzeczy naprawdę je się przed koncertem?
"Stand by Him" nareszcie poniosło moje nogi, idealnie się przy niej skacze, choć koniec końców trochę się to nudzi. Wtedy bierze się czas na oddech i patrzy na muzyków, bo mimo masek... naprawdę jest na co. "Prime Mover" szczerze nie pamiętam, pewnie za bardzo zapatrzyłam się na Ghuli. Za to "Year Zero" wprawił mnie w ekstazę, bo kocham tę piosenkę. Początek wyśpiewałam ile sił w płucach:
upłynęli nam na spacerowaniu po terenie festiwalu, zjedzeniu obiadu i innych czynnościach fizjologicznych (podczas Slayera udało mi się nawet ze 2 razy przysnąć! :D). Szczególnie Behemoth i Slayer byli, cóż, nie do przekrzyczenia. Nawet na drugim końcu lotniska. Airbourne nas nie zachwyciło, ale całkiem miło się ich słuchało siedząc pod parasolem w deszczu. Korn gra całkiem fajnie, ale przyjemność z jego słuchania miałam niską, stojąc w kolejce do Toi Toi'ów (brawa, Impact, brawa). Na szczęście, gdy o 21:40 znalazłam się pod sceną wyczekując R+, usłyszałam kilka swoich faworytek, które znałam (chociażby "Freak on a leash"). Wiem, że gdybym przesłuchała Korna, a nie tylko opierała się na piosenkach granych od czasu do czasu na MTV Rocks, to bym ich pokochała. Wiedziałam jednak, że 4.06 będę miała do wyboru - dobre miejsce na Korn albo na R+. I nie chciałam mieć z tym problemu, więc... Korn, przepraszam, innym razem!
RAMMSTEIN
Gdy opadła kutyna, mnie opadła szczęka. Scena była dopracowana w KAŻDYM, NAJMNIEJSZYM calu. Na górze wisiały 4 wielkie lampy w kształcie plusów, całość okalało ogromne tło z kamiennym motywem oraz, jak zwykle, zamiast zwykłej podłogi leżała tona podwyższeń i innych automatów do wiadomego celu. Zaczęło się, jak zwykle, od przytupu. Pierwsze dźwięki "Ich tu dir weh" upłynęły mnie i przyjaciółce na walce o życie. Cały tłum zaczął przeć do przodu, widząc ulubioną kapelę. My grzecznie przepuszczałyśmy kolejnych kamikadze, brnąc cały czas do prawej strony (bo pewna osoba, czyt. ja, miała wielką ochotę na podglądanie Richarda Kruspe ;) ). Oczywiście, mimo ogromnego zaaferowania tłumem i przemożną ścianą dźwięku, nie mogłyśmy nie dostrzec RÓŻOWEGO FUTRA Tilla i jego pięknie błyszczącej w świetle platyny na głowie. Wyglądał tak groteskowo, że trudno było się nie roześmiać i nie mruknąć z uznaniem. Różowe wdzianko zniknęło, kiedy zaczęły się pierwsze nuty "Wollt ihr das Bett in Flammen sehen?". O matulu, jak ta piosenka brzmi na żywo... Jeden wielki, potężny gitarowy riff, walenie w perkusję i wspaniałe wizualne smaczki ("kraczący" Till, wijący się Flake, Chris robiący ewolucje pałeczkami, Oliver w stroju mnicha od pasa w górę, Richard z genialnym długim płaszczem i półnagi Paul kopiący mikrofon) oraz te bardziej efektowne - fale ognia, fajerwerki i iskrzące obręcze na:
ORGANIZACJA
Z wejściem na teren festiwalu było już gorzej - tłumy zasłaniały nisko wiszące i przeraźliwie małe tabliczki z napisem gdzie się zgłosić z karnetem. Nic to, gdy już doczłapałyśmy do wejścia, ochrona przeszukała nas pobieżnie, a pracownicy zaopaskowali. W związku z tak kiepskim sprawdzaniem uczestników wielokrotnie został łamany regulamin - i tak, fani posiadali parasolki, scyzoryki, jeden nawet podobnież wniósł racę. A o co się rzeczywiście przyczepiała ochrona? O opaskę z PŁASKIMI ĆWIEKAMI ("Proszę zdjąć, zrobi pani krzywdę" - ale jak ktoś komuś parasol w tyłek włoży to będzie dobrze?) i o zakręcone butelki! Notabene na terenie festiwalu sprzedawano napoje i korków już nie zdejmowano. Logika.
Kolejna sprawa - Toi Toie. Powinni umieścić jeszcze jedną, dodatkową linię. Przed Rammstein spędziłam w kolejce bite 30 minut, a na żadnym innym festiwalu mi się to nigdy nie zdarzyło.
JESZCZE bez kolejek! |
Dwie sceny były genialnym patentem - kiedy zespół kończy na scenie głównej, kilka minut później zaczyna ten na scenie Eventim. Nie było nudno!
Dojazd powrotny był zaplanowany bezbłędnie - po ostatnim koncercie nadano komunikat o podstawianych autobusach, które dowoziły elegancko do Centrum.
DZIEŃ PIERWSZY I KONCERTY (4.06)
Na teren festiwalu weszłyśmy kilka minut po godzinie 15:00, jednak nie spieszyło nam się pod scenę. Przy dźwiękach pierwszego zespołu - Paradygmat, poszłyśmy coś zjeść. Ledwo skończyłyśmy, a z nieba zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. Zaszyłyśmy się pod wielkimi parasolami z napisem "Coca Cola" i obserwowaliśmy szalony bieg innych festiwalowiczów pod pozostałe. Lało z różnym natężeniem przez kolejne prawie 2 godziny, więc Love&Death wysłuchałyśmy przy wtórze rozmów z pod parasola. Mastodon zeszli ze sceny po 20 minutach od początku swojego występu (a mieli grać przez kolejne 25) - myślałyśmy wówczas, że się obrazili, bo pod sceną tłumów nie było - wtedy chyba najbardziej zaczęło lać. Jak się później okazało - napotkali jakieś problemy techniczne.
GHOST
Z ulewy zrobił się kapuśniaczek, a chwilę później w ogóle przestało padać. Wybiła godzina zero, czyli 16:45 i na scenę wyszli Ghost!
Poznałam ich dopiero 4 dni przed festiwalem, gdy przeglądałam pozostałe kapele, które mają grać tego dnia i... zakochałam się! Wracając do koncertu: Zaczęło się od niewinnego "Masked Ball" Jocelyn Pook, które wybrzmiało we fragmencie z głośników i nastroiło nas do wejścia Ghuli (tak dla pewności, bo pewnie większość z Was ich nie zna: Nameless Ghouls - wszyscy członkowie zespołu poza wokalistą, Papa Emeritus I - wokalista). Powolny, niepozorny i wielce nastrojowy kawałek przerodził się w epickie i pełnie życia "Infestissumam", które narastało z każdą sekundą. Powitaliśmy Ghuli, a ja z Teofilą prawie zeszłyśmy z niedotlenienia - muzycy zapierają dech w piersiach. Ich genialnie uszyte, zaprojektowane i DOPASOWANE stroje przywodzą na myśl połączenie szat arcybiskupa z szaloną wariacją na temat. A jak w nich wyglądają... no palce lizać i ostrzyć pazurki! Gdy na "Per Aspera ad Inferi" wyszedł Papa Emeritus (w szatach kardynała z wymalowaną twarzą truposza), podniosła się ogromna wrzawa, a ktoś nawet zaczął skandować "Habemus papam!". Przyznam, że i strój Emeritusa, jak i cały makijaż (maska?), zostały wykonane z nie mniejszą precyzją. Wyglądał przerażająco, budził dziwny respekt i genialnie odgrywał swoją rolę (przechadzał się z gracją, unosił delikatnie ręce do góry itp.). A jak zaczął śpiewać... oczarował chyba wszystkich swoich fanów, jak i garstkę bardziej ciekawych osobników, którzy przyszli zobaczyć o co tyle szumu i co robi ten dziwny wymalowany koleś na scenie. "Per Aspera...", w którym ja nieodmiennie słyszę "Teraz, teraz..." wybrzmiała świetnie, a natężenie dźwięku wprost podrywało nasze głowy i ręce do szaleńczej pracy. Śmieję się, że następne "Con Clavi Con Dio" zagrali specjalnie dla tego "Habemus papam" skandowanego z tłumu. Słowa:
"Sathanas, We Are One, Out Of Three, Trinity. Siamo Con Clavi, Siamo Con Dio, Siamo Con Il Nostro Dio Scuro"
Przeplatane z cudownymi gitarowymi solówkami były jak balsam dla uszu. Dźwięczały tak potężnie i dostojnie, że czułam się, jakbym miała odpłynąć. Na szczęście wróciłam na Ziemię za sprawą "Secular Haze", bo przecież nie mogłam stać bezczynnie - trzeba było headbangingować i machać rękami w rytm piosenki! Szczególnie, że rytm jest naprawdę zabójczy. W którymś momencie koncertu (3, 4 piosenka?) Papa Emeritus zażartował sobie z pogody i powiedział, że chyba ktoś tam na górze nie miał ochoty, by dzisiaj zagrali, bo lało jak z cebra. Jednak, gdy Ghost wyszli na scenę nie spadła już ani jedna kropelka deszczu.
"Stand by Him" nareszcie poniosło moje nogi, idealnie się przy niej skacze, choć koniec końców trochę się to nudzi. Wtedy bierze się czas na oddech i patrzy na muzyków, bo mimo masek... naprawdę jest na co. "Prime Mover" szczerze nie pamiętam, pewnie za bardzo zapatrzyłam się na Ghuli. Za to "Year Zero" wprawił mnie w ekstazę, bo kocham tę piosenkę. Początek wyśpiewałam ile sił w płucach:
"Belial, Behemoth, Beelzebubpodobnie jak:
Asmodeus, Satanas, Lucifer "
"Hail Satan, Archangelo Hail Satan, Welcome year zero"
Z którejś strony usłyszałam "Matko, znowu ten Lucyfer!" i zaśmiałam się. No rzeczywiście, zespół stylizuje się na satanistyczny. Mnie to wcale nie przeszkadza, ale uprzedzając pytania - nie, nie jestem satanistką. Po prostu ja lubuję się w różnych dziwactwach (chyba z resztą zdążyliście to już zauważyć :) ). "Ritual" Papa Emeritus zaczął od słów "Join us... in the ritual!", a my dzielnie odskakaliśmy co im się należało. Chyba jednak nie szło nam aż tak dobrze, bo Ghost znikli ze sceny. Z wielkim niedosytem skandowaliśmy "Napierdalać!" (przepraszam za dosadność, ale to tylko cytat!) i "Ghost", którzy oczywiście wrócili i uraczyli nas genialnym "Monstrance Clock". Szkoda, że większość osób nie znała słów do piosenki i wspólne śpiewanie:
"Come together, together as a one. Come together for Lucifer's son"
wyszło nam dość słabo. Papa Emeritus jednak nie wyglądał na załamanego. Podziękował nam i niestety zszedł już ze sceny...
Behemoth, Airbourne, Slayer i Korn...
upłynęli nam na spacerowaniu po terenie festiwalu, zjedzeniu obiadu i innych czynnościach fizjologicznych (podczas Slayera udało mi się nawet ze 2 razy przysnąć! :D). Szczególnie Behemoth i Slayer byli, cóż, nie do przekrzyczenia. Nawet na drugim końcu lotniska. Airbourne nas nie zachwyciło, ale całkiem miło się ich słuchało siedząc pod parasolem w deszczu. Korn gra całkiem fajnie, ale przyjemność z jego słuchania miałam niską, stojąc w kolejce do Toi Toi'ów (brawa, Impact, brawa). Na szczęście, gdy o 21:40 znalazłam się pod sceną wyczekując R+, usłyszałam kilka swoich faworytek, które znałam (chociażby "Freak on a leash"). Wiem, że gdybym przesłuchała Korna, a nie tylko opierała się na piosenkach granych od czasu do czasu na MTV Rocks, to bym ich pokochała. Wiedziałam jednak, że 4.06 będę miała do wyboru - dobre miejsce na Korn albo na R+. I nie chciałam mieć z tym problemu, więc... Korn, przepraszam, innym razem!
RAMMSTEIN
Gdy opadła kutyna, mnie opadła szczęka. Scena była dopracowana w KAŻDYM, NAJMNIEJSZYM calu. Na górze wisiały 4 wielkie lampy w kształcie plusów, całość okalało ogromne tło z kamiennym motywem oraz, jak zwykle, zamiast zwykłej podłogi leżała tona podwyższeń i innych automatów do wiadomego celu. Zaczęło się, jak zwykle, od przytupu. Pierwsze dźwięki "Ich tu dir weh" upłynęły mnie i przyjaciółce na walce o życie. Cały tłum zaczął przeć do przodu, widząc ulubioną kapelę. My grzecznie przepuszczałyśmy kolejnych kamikadze, brnąc cały czas do prawej strony (bo pewna osoba, czyt. ja, miała wielką ochotę na podglądanie Richarda Kruspe ;) ). Oczywiście, mimo ogromnego zaaferowania tłumem i przemożną ścianą dźwięku, nie mogłyśmy nie dostrzec RÓŻOWEGO FUTRA Tilla i jego pięknie błyszczącej w świetle platyny na głowie. Wyglądał tak groteskowo, że trudno było się nie roześmiać i nie mruknąć z uznaniem. Różowe wdzianko zniknęło, kiedy zaczęły się pierwsze nuty "Wollt ihr das Bett in Flammen sehen?". O matulu, jak ta piosenka brzmi na żywo... Jeden wielki, potężny gitarowy riff, walenie w perkusję i wspaniałe wizualne smaczki ("kraczący" Till, wijący się Flake, Chris robiący ewolucje pałeczkami, Oliver w stroju mnicha od pasa w górę, Richard z genialnym długim płaszczem i półnagi Paul kopiący mikrofon) oraz te bardziej efektowne - fale ognia, fajerwerki i iskrzące obręcze na:
"Sex ist eine Schlacht, Liebe ist Krieg!"
Publika także nie zawiodła, wykrzykując w odpowiednich miejscach "Ramm-stein!".
"Keine Lust" aż się prosiło o skakanie. Till przy wtórze słupów dymu namawiał nas do odśpiewania pierwszych linijek, a Flake... wyszedł zza keyboardu i zaczął się przechadzać niby "od niechcenia" po scenie, by potem wracać "do roboty" na każdy refren. Na "Sehnsucht" mógł się jednak popisać - od pierwszego dźwięku to właśnie on prowadził cały utwór. Gdy weszły gitary, mogliśmy w całości podziwiać charakterystyczny ruch sceniczny Tilla - walenie pięścią w kolano. Wydaje się to głupie, ale każdy na to czeka! Przed solówką spadła na scenę kurtyna ognia, która następnie wypalała się na czerwono. Wokół słyszałam okrzyki aprobaty. A to przecież był dopiero początek show... Na "Asche zu Asche" miałam szansę posłuchać krótkich wokalnych solówek Richarda i popatrzeć na uroczego Flake'a przechadzającego się w tym czasie na bieżni (swoją drogą - klawisze i bieżnia - REWELACYJNY pomysł!). Pierwsze nuty "Feuer frei!" i cofające się do góry ogromne lampy mogły świadczyć tylko o jednym - będzie ogień! Zgodnie z tekstem piosenki, tj. "Bang, bang", było głośno, co rusz coś wybuchało i huczało, ale tytuł też zobowiązywał - tradycyjnie, dwójka gitarzystów i Till założyli na siebie płonące maski i pluli kolumnami ognia. Jednakże, jeszcze przed tą atrakcją, usłyszeliśmy ogromny pisk. Jak się okazało, to Flake coś nawalił ze swoimi klawiszami. Lindemann nie puścił tego płazem - wkurzony wszedł na jego podest, złapał go za głowę i przywalił nim z całej siły w klawiaturę. Zadowolony, wrócił na swoje miejsce, a Christian Lorenz ledwo wstał z podłogi (oczywiście nie bójcie się - show jest reżyserowane).
Nagle zrobiło się zupełnie cicho, a w powietrzu unosił się zapach nocy i dymu. Potem dało się słyszeć delikatną, spokojną muzyczkę, która zwiastowała prawdziwą masakrę. Zaczynało się "Mein Teil"... W tym momencie nie wiedziałam, co mam robić - krzyczeć, wyć ze szczęścia, skakać jak dzikus, wieszać się na ludziach, czy odtańczyć swój taniec godowy, więc zrobiłam wszystko po trochu. Piosenka sama w sobie jest - przepraszam za dosadność - zajebista. Pamiętam ją jeszcze z zamierzchłych czasów, kiedy interesowałam się zgoła inną muzyką (piąta klasa podstawówki zobowiązywała!), ale teledysk do "Mein Teil" mnie ani nie obrzydzał, ani nie straszył, a wręcz przeciwnie - bawił i cholernie fascynował. Odkąd dowiedziałam się, że podczas tego utworu Till smaży Flake'a w kotle, chciałam to zobaczyć na własne oczy. Na poprzednim koncercie nie było mi to dane, a właśnie w tej chwili, tej wspaniałej chwili, okazało się, że jedno z moich marzeń właśnie zostanie spełnione. Śpiewałam i headbangingowałam jakbym nałykała się przed koncertem Ecstasy, a potem wrzeszczałam do Tilla "Usmaż go, usmaż go!" i "Zjedz go, zjedz!", patrząc, jak ubrany w strój kucharza i oblany krwią Lindemann, trzymając w jednej ręce mikrofon z przytwierdzonym do niego ogromnym nożem, łapie w drugą łapę butlę z ogniem. Flake dzielnie znosił kolejne kule ognia i wybuchy, chowając się w ogromnym kotle. Po piosence zorientowałam się, że powoli przestaję mówić...
"Ohne dich" to takie puszczenie oka w stronę widowni. Najpierw zjadają się w "Mein Teil", a potem płaczą w piosence o tytule "Bez ciebie". Ohne dich to kolejna z piosenek, które znałam już w dzieciństwie i które od początku uwielbiałam. Ze łzami w oczach śpiewałam więc:
"Keine Lust" aż się prosiło o skakanie. Till przy wtórze słupów dymu namawiał nas do odśpiewania pierwszych linijek, a Flake... wyszedł zza keyboardu i zaczął się przechadzać niby "od niechcenia" po scenie, by potem wracać "do roboty" na każdy refren. Na "Sehnsucht" mógł się jednak popisać - od pierwszego dźwięku to właśnie on prowadził cały utwór. Gdy weszły gitary, mogliśmy w całości podziwiać charakterystyczny ruch sceniczny Tilla - walenie pięścią w kolano. Wydaje się to głupie, ale każdy na to czeka! Przed solówką spadła na scenę kurtyna ognia, która następnie wypalała się na czerwono. Wokół słyszałam okrzyki aprobaty. A to przecież był dopiero początek show... Na "Asche zu Asche" miałam szansę posłuchać krótkich wokalnych solówek Richarda i popatrzeć na uroczego Flake'a przechadzającego się w tym czasie na bieżni (swoją drogą - klawisze i bieżnia - REWELACYJNY pomysł!). Pierwsze nuty "Feuer frei!" i cofające się do góry ogromne lampy mogły świadczyć tylko o jednym - będzie ogień! Zgodnie z tekstem piosenki, tj. "Bang, bang", było głośno, co rusz coś wybuchało i huczało, ale tytuł też zobowiązywał - tradycyjnie, dwójka gitarzystów i Till założyli na siebie płonące maski i pluli kolumnami ognia. Jednakże, jeszcze przed tą atrakcją, usłyszeliśmy ogromny pisk. Jak się okazało, to Flake coś nawalił ze swoimi klawiszami. Lindemann nie puścił tego płazem - wkurzony wszedł na jego podest, złapał go za głowę i przywalił nim z całej siły w klawiaturę. Zadowolony, wrócił na swoje miejsce, a Christian Lorenz ledwo wstał z podłogi (oczywiście nie bójcie się - show jest reżyserowane).
Nagle zrobiło się zupełnie cicho, a w powietrzu unosił się zapach nocy i dymu. Potem dało się słyszeć delikatną, spokojną muzyczkę, która zwiastowała prawdziwą masakrę. Zaczynało się "Mein Teil"... W tym momencie nie wiedziałam, co mam robić - krzyczeć, wyć ze szczęścia, skakać jak dzikus, wieszać się na ludziach, czy odtańczyć swój taniec godowy, więc zrobiłam wszystko po trochu. Piosenka sama w sobie jest - przepraszam za dosadność - zajebista. Pamiętam ją jeszcze z zamierzchłych czasów, kiedy interesowałam się zgoła inną muzyką (piąta klasa podstawówki zobowiązywała!), ale teledysk do "Mein Teil" mnie ani nie obrzydzał, ani nie straszył, a wręcz przeciwnie - bawił i cholernie fascynował. Odkąd dowiedziałam się, że podczas tego utworu Till smaży Flake'a w kotle, chciałam to zobaczyć na własne oczy. Na poprzednim koncercie nie było mi to dane, a właśnie w tej chwili, tej wspaniałej chwili, okazało się, że jedno z moich marzeń właśnie zostanie spełnione. Śpiewałam i headbangingowałam jakbym nałykała się przed koncertem Ecstasy, a potem wrzeszczałam do Tilla "Usmaż go, usmaż go!" i "Zjedz go, zjedz!", patrząc, jak ubrany w strój kucharza i oblany krwią Lindemann, trzymając w jednej ręce mikrofon z przytwierdzonym do niego ogromnym nożem, łapie w drugą łapę butlę z ogniem. Flake dzielnie znosił kolejne kule ognia i wybuchy, chowając się w ogromnym kotle. Po piosence zorientowałam się, że powoli przestaję mówić...
"Ohne dich" to takie puszczenie oka w stronę widowni. Najpierw zjadają się w "Mein Teil", a potem płaczą w piosence o tytule "Bez ciebie". Ohne dich to kolejna z piosenek, które znałam już w dzieciństwie i które od początku uwielbiałam. Ze łzami w oczach śpiewałam więc:
"Ohne dich kann ich nicht sein - ohne dich Mit dir bin ich auch allein - ohne dich Ohne dich zähl ich die Stunden - ohne dich Mit dir stehen die Sekunden - lohne nicht"
Koniec ballad, koniec pierniczenia, czas na "Wiener Blut" i klatkę, która wędruje do samego sufitu, ewoluując później w wielkiego plusa. Zaraz po tym zaczyna się mój kolejny ulubieniec, czyli "Du riechst so gut", na którym Till wyjmuje ogromny łuk, z którego tryskają iskry, a Richard nie dość, że ma partie, w których dopowiada słowa piosenki (tak, wiem, że cały czas zachwycam się wokalem Richarda, przepraszam, nic nie poradzę na moją wewnętrzną fangirl!), to jeszcze wraz z Paulem (!) zabija genialną wręcz solówką. Cały tłum skacze jak szalony i biada tym, którzy zostają w dole, bo w tym ścisku o siniaki nie trudno. "Benzin" zapowiada nam dość niebezpieczną zabawę, i tak też się dzieje. Pod koniec piosenki wokalista wtacza na scenę dystrybutor, zapala końcówkę i... kieruje płomień na niby przypadkowego fana w kapturze, który następnie biega w kółko płonąc jak pochodnia. Po kilku sekundach podchodzą do niego techniczni i gaszą gaśnicami, a wszyscy ci, którzy nie mają pojęcia, że to podstawiony kaskader, patrzą z przerażeniem na odchodzącego za kulisy mężczyznę. Nie muszę chyba mówić, że każdy kolejny słup ognia, który pojawia się na scenie rozgrzewa tłum, a wzrost temperatury czuć nawet dobre kilkanaście rzędów od sceny. "Links 2-3-4" to genialny utwór przywołujący swoim brzmieniem skojarzenie z maszerującym wojskiem. Ci, którzy nie są zaznajomieni z prawdziwym celem tej piosenki plują jadem, że to kolejny dowód na to, że Rammstein są hitlerowcami. Cóż, a w tej piosence właśnie przekazują nam, że mają lewicowe poglądy - zdziwko, ha?! I robią to w iście hardrockowym stylu! "Du hast", jak się okazuje, zna chyba każdy. Nawet ci, co z rockiem ogólnie są na bakier. Nic dziwnego, że wywołał on ogromną wrzawę i ogólne podniecenie. Skakali, dosłownie, WSZYSCY. Cały tłum falował, wykrzykując jak tylko się da najgłośniej słowa piosenki. Till nawet nie musiał śpiewać, co raz po raz czynił, przysłuchując się naszemu wykonaniu.
Czy to teraz? Czy na pewno to zagrają?! Tak! Flake schodzi ze swojego podestu i mocuje keyboard przy Tillu. A to oznacza tylko jedno: moje kochane "Bück dich"! Z zainteresowaniem patrzę na otaczających mnie ludzi - czy wiedzą, co teraz będzie się działo? Czy wszyscy rodzice, którzy przyprowadzili na koncert swoje bardzo małe (od 7 lat wzwyż) pociechy wiedzą, co zaraz się stanie? Lorenz na głowie ma kaganiec, do którego przytwierdzona jest smycz. Till szarpie go za nią, wręcz "wyprowadza na spacer", by potem odwrócić go tyłem i rozpiąć mu spodnie (taką fajną małą klapkę z tyłu, jak na kreskówkach). Wszystkiemu przypatrują się Paul i Richard. W momencie, gdy wokalista zaczyna rozpinać rozporek, okazuje się, że razem z klawiszowcem stoją na specjalnym ruchomym kawałku, który unosi się w górę, podczas gdy oni... uprawiają seks analny. Jak się okazuje, członek Lindemanna jest sztuczny, a po kilku sekundach tryska z niego ogromna ilość wody.
W tym momencie patrzę w lewo... patrzę w prawo... i nie poznaję Polaków! Nikt się nie krzywi, co najwyżej lekko pogrymasi, a znaczna większość cieszy się ze mną jak małe dzieci. Przyjaciółka mówiła mi później, że słyszała teksty w stylu: "To było prymitywne", ale ja o dziwo ani jednego! Widać Polacy w końcu zaczynają rozgraniczać zwykłą zabawę od próby propagowania homoseksualizmu.
"Co teraz, co teraz?" - myślałam gorączkowo, zdając sobie sprawę, że niedługo powinien być bis, ale R+ nadal nie schodzą ze sceny. Nagle, po pierwszych dźwiękach, mnie oświeciło - przecież jeszcze "Ich Will"! Aż zrobiło mi się głupio, że zapomniałam o jednej ze swoich faworytek. Złapałam się na tym, że ledwo oddycham i musiałam posilić się wodą, bo właśnie wykorzystywałam swoje ostatnie rezerwy energii, a przecież czekało mnie skakanie. Po tej piosence zespół szybko zmył się ze sceny, a ja przestępowałam z nogi na nogę, wiedząc co zaraz nas czeka.
Na następnej piosence prawie się popłakałam. Na scenę wyszli tylko Flake i Till. Lorenz zasiadł przy starym pianinie, Lindemann stał smutny z mikrofonem. Zaczynało się "Mein Herz Brennt"... Trudno mi się zdecydować na jedną słuszną wersję - uwielbiam tę z gitarami i wiolonczelami, ale ta - tylko z pianinem - także jest przecudna i wręcz rozrywająca serce od środka (tak, tytuł piosenki ma się świetnie do rzeczywistości). Cichy, a potem niezwykle mocny wokal Tilla przeplata się z delikatnym dźwiękiem pianina, a w momencie kulminacyjnym łączą się w donośnej, huczącej harmonii, która wypala nas od środka, zostawiając ogromną pustkę.
Oczywiście, jak to zwykle bywa, Rammstein w kulki nie lecą i nie przyjechali do nas po to, by grać tylko smuty. "Sonne" nikogo nie zdziwiło, co więcej, pozwoliło nam się otrząsnąć z chwilowej niedyspozycji. Ostatnią piosenką zagraną przez Rammstein była "Pussy", podczas której Till oblewał ludzi pianą z różowej armatki. Na koniec, wszyscy tradycyjnie pożegnali się z nami klękając na jedno kolano. To naprawdę piękny gest, w życiu nie widziałam podobnego sposobu na powiedzenie swoim fanom "dziękuję".
Oczywiście w relacji pominęłam momenty, w których Till zwracał się do nas po polsku (chociażby wypowiedź "Ręce w górę", która oczywiście wielu ludziom brzmiała faszystowsko, brak słów po prostu!).
Po i tak już wyczerpującym koncercie, zawsze ma się ochotę na więcej. Niestety, R+ już definitywnie skończyli, a my musiałyśmy wracać do domu. W końcu już za kilka godzin kolejny dzień festiwalu!
Na następną część zapraszam jutro :)
________
zdjęcia Rammstein pochodzą: stąd. Reszta jest moją własnością.
"Du...Na ostatnim refrenie Lindemann wystrzela flarę, która leci do wieży technicznych i wraca z ogromnym piskiem rozbłyskując się na złoto. Scenę zalewa błyszczący potok iskier, przykrywa dym i oświetla ogień wydobywający się zewsząd na każdym "Nein".
Du hast...
Du hast mich...
Du hast mich...
Du hast mich gefragt
Du hast mich gefragt
Du hast mich gefragt und ich hab nichts gesagt"
Czy to teraz? Czy na pewno to zagrają?! Tak! Flake schodzi ze swojego podestu i mocuje keyboard przy Tillu. A to oznacza tylko jedno: moje kochane "Bück dich"! Z zainteresowaniem patrzę na otaczających mnie ludzi - czy wiedzą, co teraz będzie się działo? Czy wszyscy rodzice, którzy przyprowadzili na koncert swoje bardzo małe (od 7 lat wzwyż) pociechy wiedzą, co zaraz się stanie? Lorenz na głowie ma kaganiec, do którego przytwierdzona jest smycz. Till szarpie go za nią, wręcz "wyprowadza na spacer", by potem odwrócić go tyłem i rozpiąć mu spodnie (taką fajną małą klapkę z tyłu, jak na kreskówkach). Wszystkiemu przypatrują się Paul i Richard. W momencie, gdy wokalista zaczyna rozpinać rozporek, okazuje się, że razem z klawiszowcem stoją na specjalnym ruchomym kawałku, który unosi się w górę, podczas gdy oni... uprawiają seks analny. Jak się okazuje, członek Lindemanna jest sztuczny, a po kilku sekundach tryska z niego ogromna ilość wody.
W tym momencie patrzę w lewo... patrzę w prawo... i nie poznaję Polaków! Nikt się nie krzywi, co najwyżej lekko pogrymasi, a znaczna większość cieszy się ze mną jak małe dzieci. Przyjaciółka mówiła mi później, że słyszała teksty w stylu: "To było prymitywne", ale ja o dziwo ani jednego! Widać Polacy w końcu zaczynają rozgraniczać zwykłą zabawę od próby propagowania homoseksualizmu.
"Co teraz, co teraz?" - myślałam gorączkowo, zdając sobie sprawę, że niedługo powinien być bis, ale R+ nadal nie schodzą ze sceny. Nagle, po pierwszych dźwiękach, mnie oświeciło - przecież jeszcze "Ich Will"! Aż zrobiło mi się głupio, że zapomniałam o jednej ze swoich faworytek. Złapałam się na tym, że ledwo oddycham i musiałam posilić się wodą, bo właśnie wykorzystywałam swoje ostatnie rezerwy energii, a przecież czekało mnie skakanie. Po tej piosence zespół szybko zmył się ze sceny, a ja przestępowałam z nogi na nogę, wiedząc co zaraz nas czeka.
Na następnej piosence prawie się popłakałam. Na scenę wyszli tylko Flake i Till. Lorenz zasiadł przy starym pianinie, Lindemann stał smutny z mikrofonem. Zaczynało się "Mein Herz Brennt"... Trudno mi się zdecydować na jedną słuszną wersję - uwielbiam tę z gitarami i wiolonczelami, ale ta - tylko z pianinem - także jest przecudna i wręcz rozrywająca serce od środka (tak, tytuł piosenki ma się świetnie do rzeczywistości). Cichy, a potem niezwykle mocny wokal Tilla przeplata się z delikatnym dźwiękiem pianina, a w momencie kulminacyjnym łączą się w donośnej, huczącej harmonii, która wypala nas od środka, zostawiając ogromną pustkę.
"Nun liebe Kinder gebt fein AchtOstatni refren już nie tylko ja śpiewałam łamiącym się głosem. To był naprawdę piękny moment tego wieczora.
Ich bin die Stimme aus dem Kissen
Ich singe bis der Tag erwacht
Ein heller Schein am Firmament
Mein Herz brennt"
Oczywiście, jak to zwykle bywa, Rammstein w kulki nie lecą i nie przyjechali do nas po to, by grać tylko smuty. "Sonne" nikogo nie zdziwiło, co więcej, pozwoliło nam się otrząsnąć z chwilowej niedyspozycji. Ostatnią piosenką zagraną przez Rammstein była "Pussy", podczas której Till oblewał ludzi pianą z różowej armatki. Na koniec, wszyscy tradycyjnie pożegnali się z nami klękając na jedno kolano. To naprawdę piękny gest, w życiu nie widziałam podobnego sposobu na powiedzenie swoim fanom "dziękuję".
Oczywiście w relacji pominęłam momenty, w których Till zwracał się do nas po polsku (chociażby wypowiedź "Ręce w górę", która oczywiście wielu ludziom brzmiała faszystowsko, brak słów po prostu!).
Po i tak już wyczerpującym koncercie, zawsze ma się ochotę na więcej. Niestety, R+ już definitywnie skończyli, a my musiałyśmy wracać do domu. W końcu już za kilka godzin kolejny dzień festiwalu!
Na następną część zapraszam jutro :)
________
zdjęcia Rammstein pochodzą: stąd. Reszta jest moją własnością.
Cudownie czytało się Twoją relację z tego festiwalu, tym bardziej, że sama na nim nie byłam, czego sobie nigdy nie wybaczę. :( Niestety nigdy nie mam pieniędzy, żeby się na coś większego wybrać, w związku z czym mój jedyny koncert miał miejsce kilka lat temu, w małej mieścinie (zadupiu raczej), gdzie grało Turbo (tak też poznałam ten zespół). Na dodatek nie wybiorę się na Iron Maiden w tym roku, co mnie dobija niesamowicie, bo tak ich kocham, a jak mam już kasę, to nie ma biletów do Łodzi. :( Ah, koniec narzekania, bo utonę we łzach jeszcze. ;)
OdpowiedzUsuńAkurat Korn to zespół, którego już nie słucham, ale Rammstein, Slayer, Behemoth, Airbourne... <3 Zazdroszczę strasznie, że słyszałaś ich na żywo.
Ja, będąc jeszcze bez zastrzyków finansowych co jakiś czas, radziłam sobie (i radzę nadal, bo jeszcze nie zarabiam i wiecznie brakuje mi kasy) prosząc o pieniądze na jakieś większe święta, a jak dostawałam coś dla siebie bez okazji, to trochę z tego chomikowałam na zaś. Zawsze miałam koło 200 złotych odłożone, żeby w razie koncertu od razu kupić bilet. A potem drugie tyle odkładałam na podróż, jedzenie itp. Ciężko z tą kasą, wiem coś o tym ;)
UsuńTakże spróbuj, takie odkładanie to też świetny sposób na ćwiczenie silnej woli, a jak nikt w danym roku nie przyjedzie, to jest się do przodu o dwie stówki ;)
Koncerty na zadupiach też są fajne! :D
Ja jestem właśnie całkowicie zależna od rodziców, chociaż chcę znaleźć teraz jakąś pracę na wakacje, żeby odłożyć trochę na studia + na ciekawe koncerty, bo na pewno coś fajnego się szykuje w przyszłości. :) Niestety z kasą nie jest za łaskawie, dlatego też na żadnych większych imprezach nie bywam, ale fakt, koncerty na zadupiach też są fajne, bo kto wie, kiedy bym tak to Turbo poznała? :D
UsuńAle jak sobie myślę, że nie zobaczę w lipcu Bruce'a i spółki to aż mi serce pęka. :(
Pojadę takim wkurzającym tekstem, że możesz mnie walnąć: Nie zawsze można wszystko mieć ;)
UsuńSerce mi umierało, jak nie mogłam jechać na R+ do Gdyni i do Katowic. Albo nie było kasy albo nie było z kim i za daleko. Ja za R+ naprawdę wszędzie bym po Polsce jeździła, ale nie zawsze mogę. Nie zawsze chodzę też na koncerty wszystkich, których chcę, bo zwyczajnie te bilety są horrendalnie drogie. Za 209 złotych można kupić mnóstwo rzeczy, można naprawdę zapełnić lodówkę na tydzień ;D Także w tym roku, mimo ogromnych chęci, nie zobaczę Billy Talent, Florence, Enter Shikari (choć za darmo na Woodzie, ale nie mam z kim jechać), Kaiser Chiefs i na pewno jeszcze się ich trochę znajdzie ;)
Praca na wakacje jest genialnym pomysłem, pamiętam, jak sama stałam po 8 godzin w weekendy w Castoramie, a potem kiedy przyszła moja wypłata... prawie 700 złotych i to TYLKO MOICH, miałam ochotę śpiewać z uciechy. Wtedy też pojechałam na mój pierwszy w życiu festiwal ;)
Także nie martw się, na pewno jeszcze zdążysz pojechać, nie przestaną tak od razu grać, na pewno!
O, na Impact kupowałam bilety w promocji, bo też były cholernie drogie, a jednak 30 złotych do przodu piechotą nie chodzi.
UsuńLenalee, właśnie od kolegi się dowiedziałam, że na Łódź nie ma biletów, szkoda :( Niby mam jeden dodatkowy, ale już ktoś zapowiedział, że mam go trzymać, bo się pojawi...
UsuńPozazdrościć tylko
OdpowiedzUsuńOsz borzeborzeborzeborze, jak ja bym na Rammsteina chciała! Na Slayer pewnie także zapodałabym krótkie napping, KoRna posłuchała z chęcią, ale R+ to mój absolutny faworyt pierwszego dnia festiwalu. A drugiego Paramore, omnomnom. Nie mogę się doczekać, aż sama zacznę festiwalować - na razie przeciw mnie konfederację zawiązali maman i znajomi - nikt się nie pali, żeby jechać.
OdpowiedzUsuńNo ale cóż, Iron Maiden już a miesiąc, omnomnom! <3
PS: Łączę się z Tobą w bólu, na Florence nie jadę, bo wyjeżdżam, ale obiecałyśmy sobie z przyjaciółką iTunes festival (może w przyszłym roku), więc mój ból zostanie ukojony ^^
Boże, jak będą w Łodzi, to masz na nich iść i koniec!! xD Oni są genialni i niesamowici i robią takie show, że muszę trzymać gacie i szczękę, bo obie te rzeczy zjeżdżają mi po każdym kolejnym pokazie pirotechnicznym, jaki wykonują.
UsuńParamore lubię średnio, z resztą właśnie zasiadłam do pisania 2 części tej relacji i też co nieco opowiem.
Ooooo, czekam na relację z Ironów.
A Florence jeszcze nie raz tu do nas przyjedzie, jestem pewna ;)
Ale świetna fotorelacja z festiwalu. Ogromnie zazdroszczę, gdyż widzę, że prawie każdy zespół spisał się na medal. Podobają mi się również stylizacje i efekty specjalne. Ech ..masz zapewne cudowne wspomnienia.
OdpowiedzUsuńPo Rammstein chyba najlepsze, bo to nie sama muzyka, to też teatr ;)
UsuńJak będą ponownie w Łodzi, to będę tak nakręcona, jak przed sprzedażą biletów na IM (spać nie mogłam, bo się bałam, że nie zdążę kupić, a jeszcze livenation rano wysiadło O__O).
OdpowiedzUsuńHahah, coś o tym wiem, zawsze lekki stresik przed kompem, mrau <3 A strony, kutwa, zawsze wysiadają i dostajesz padaki ze zdenerwowania ;DD
UsuńI ten wrzask do rodzicielki : zostaw śniadanie, padła strona, jedź po bilety! Teraz!
UsuńHahahaha, zrobiłabym tak samo! xD
UsuńTwoje relacje z koncertów i festiwali są najlepsze, bo można poczuć jakby się tam było razem z Tobą. W każdym bądź razie to fajna sprawa i mam nadzieję, że też tak będę jeździć bo na razie wszyscy wokół mnie są na nie. I poznałam dzięki Tobie kolejną kapelę - Ghost, faktycznie ciekawe kawałki mają. No a być na R+ to aaa :D Czekam na 2 część!
OdpowiedzUsuńAle mi miło <3 <3
UsuńBędziesz jeździć - znajdź tylko jakąś ekipę. Ja np. jedną znalazłam na forum i przeżyłam z nimi już 4 koncerty różnych zespołów ;)
Ghost jest spoko ;)
2 część pisze się w bólach! ;D
Ghost nie znam, ale Rammstein to musiało być COŚ. Moja wykładowca? Wykładowca w formie żeńskiej też była na Rammsteinie, z tego powodu nie mieliśmy zajęć haha :) Ach, na takich festiwalach przeżycia muszą być nieziemskie... Ja najczęściej chodzę na małe koncerty undergroundowych zespołów.
OdpowiedzUsuńTeż chodzę na mniejsze koncerty i szczerze mówiąc takie wolę :D
UsuńHahaha, genialnie wyszło z tym wykładem - jakbym była wykładowcą, też by tak pewnie było :D
Witam :) Trafiłam tu dzięki live nation :D Genialna recenzja..i taka szczegółowa z Rammstein ..uwielbiam takie szczególiki.Zapraszam do mnie bo także opisałam pierwszy dzień Impactu. I jak czytałam Ryśkowe momenty to czułam..taką jedność z Tobą bo ja także mam fangirlizm na punkcie Richarda..więc..rozumiem każde Twoje emocje bardzo dobrze! A w szczególności moment na Du Hast kiedy to Richard podchodzi do ludzi z prawej strony i zachęca do śpiewania:) No i ta solówka wraz z Paulem na Du Riechst So Gut *.* I ja także nie mogę się zdecydować którą wersję Mein Herz Brennt uwielbiam..ale..jak tak szczerze już mówić, to..tęsknię bardzo za tą solówką Richarda z tej piosenki..bo jest jedną z lepszych :( Dziękuję że pozwoliłaś mi przypomnieć sobie ten dobry czas..no i..depresja pokoncertowa jeszcze bardziej się wydłużyła przez to :) Jeszcze raz dzięki ! Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo i idę czytać Twoją ;)
UsuńAch ten Richard... :D
Hej, ale to nie była piana tylko konfetti :D
OdpowiedzUsuńPiana na bank była, tego widoku ludzi ubabranych w niej nie da się zapomnieć :)
Usuńbyło i to i to ;)
UsuńAle z Ciebie fanka Ghost BC skoro poznałaś ich 4 dni przed koncertem hah
OdpowiedzUsuńNie mówię, że jestem nie wiem jak ogromną ich fanką. Poza tym zawsze jakoś trzeba zacząć, nie?
UsuńNie ogarniam jak mogłaś przespać Slayera, hahaha, to był jeden z powodów, dla których chciałam jechać na Impact ;__; Tak czy inaczej fajna recenzja, rzetelna. ;) Szkoda tylko, że nie dopisała wam pogoda. ;)
OdpowiedzUsuńHahah, nie odpowiadają mi muzycznie, jednak mam próg "ciężkości" jakiejś muzyki ;D A że przespać, to się nie przejmuj - ja zasypiam zawsze i wszędzie, jeśli chcę, więc i na Slayerze (O DZIWO) też mi się udało. Ale nie przespać, bardziej przysypiać ;)
UsuńJa się cieszę, bo nie padało, kiedy stałyśmy pod sceną, więc jak dla mnie pogoda była bardzo okay ;)