Orange Warsaw Festival 2011, dzień pierwszy, część pierwsza.

Na Orange Warsaw Festival mnie jeszcze nie było. Żaden artysta pojawiający się dotychczas w zeszłorocznych lineupach nie skusił mnie na tyle, żebym się wybrała do stolicy i nie żałowała pieniędzy. Tego roku było inaczej. Planu B nie słucham, Sistars i Jamiroquai tym bardziej, więc został mi dzień pierwszy ze wspaniałym Skunk Anansie, którego występ zachwycił mnie rok temu na Openerze i z My Chemical Romance grającymi swój pierwszy koncert w Polsce. Moby'ego nie słucham, muszę szczerze się przyznać, ale o tym czy jego występ mi się spodobał czy nie, będę mówić w części drugiej.

DOJAZD

W momencie, gdy wysiadłam w Warszawie Centralnej przez chwilę nie wiedziałam gdzie się znajduję. Jakieś dziwne przejścia, remonty... Nie ważne ile razy już do stolicy przyjeżdżałam, tym razem naprawdę nie mogłam się odnaleźć. Przynajmniej dość szybko - błądzenie zajęło mi jakieś 4 minuty, zanim znalazłam właściwą drogę "na powierzchnię". Potem nastąpił moment zawahania, ale wybrałam trasę metro-autobus i poszłam na stację Centrum. Bez przeszkód dotarłam na Politechnikę, a stamtąd było dosłownie kilka kroków na przystanek. Na autobus nie czekałam w ogóle, zawiózł mnie tam gdzie chciałam (okazało się jednak, że UMIEM studiować mapę i wybierać połączenia!) i powoli dowlokłam się pod Stadion Legii. Brawa dla Warszawskiej komunikacji miejskiej!


ORGANIZACJA 

Na miejscu byłam około godziny 18:30, na "opaskowanie" nie czekałam w ogóle, choć słyszałam, że im ktoś był później, tym więcej czasu musiał spędzić przed namiocikami z opaskami. Zdziwiło mnie trochę przeszukiwanie - miałam tylko otworzyć torbę i zeznać, czy nie mam niedozwolonych przedmiotów. Oczywiście ja nie narzekam, nie lubię jak ktoś grzebie w moich rzeczach, więc takie rozwiązanie było mi bardzo na rękę. Bardziej zaniepokoiłam się natomiast ilością Toi Toi na terenie festiwalu - CAŁE OSIEM. Plus jakieś 2 normalne ubikacje? Ja w kolejce do Toi Toi stałam 30 minut, przegapiając występ Lisieckiego i trochę show Szpaka. W ogóle mi na nich nie zależało, ale liczy się sam fakt. Mam płacić za to, że lubię często siusiać? ;) Strefa gastro natomiast była wyposażona w różnorodne dania na wynos... Nie, kłamię. Do jedzenia była AŻ straszliwie droga i straszliwie mała telepizza! W barach na stadionie nie lepiej - bułka z kiełbasą, zapiekanka... A co mają zrobić ci, co śmieciowego jedzenia nie lubią, albo tacy biedni wegetarianie? Choć z drugiej strony Orange trzeba oddać jedno - mieli pełną gamę gratisów, takich jak drinki energetyczne, herbata, wianki, makijaż, jabłka, pomarańczowe pasemka i WODA. W dowolnych ilościach. Dzięki temu nie musiałam płacić 5 zł (słownie: PIĘCIU ZŁOTYCH) w barze za małą buteleczkę Kropli Beskidu. Wystarczyło poprosić przemiłą panią w bluzce z logo firmy i dostawało się butelkę zupełnie za darmo. A to chyba na takiej imprezie jest najważniejsze? Picie się przydało. Nie widziałam, żeby kogokolwiek w czasie koncertu wynosili, a to już sukces na festiwalach.

JĘKI WŁASNE NA TEMAT STANU ZDROWIA 

Samopoczucie jednak musiało dać mi w kość i niestety na samym początku koncertów zostałam bez jednego buta. Nie miałam pojęcia, że mogą mnie tak bardzo obcierać! Piętę miałam zdartą do krwi i odetchnęłam z ulgą, uwalniając ją od tego narzędzia tortury. Przywiązałam je do torebki, a potem nawet założyłam na rękę i wymachiwałam w rytm piosenek, wzbudzając zdziwienie innych ludzi. Jednak potem trochę pomyślałam ( w końcu), kuśtykając z lekka. Wystarczyło wsadzić nogę z powrotem i nie zawiązywać buta w ogóle - dzięki temu stopa nie była już bardziej obcierana, a ja mogłam się cieszyć z koncertów stojąc równo na obu nogach :)

To ja, pozdrawiająca Was wszystkich z płyty, z butem na jednym ręku:


PŁYTA (czyli narzekanie na organizację w dalszym ciągu, ale już od strony stricte koncertowej)

Ach, to Orange Circle (OC)... Ja jestem przeciwna wszelkim "kołom", które stoją przed płytą, bo to jest w dużej mierze dzielenie fanów na tych bogatszych, którzy zapłacą więcej, żeby być blisko sceny (jak to w przypadku koncertów w innych obiektach) albo tych, którzy wcześniej kupią bilet (jak to było w przypadku Orange). A jak widać taki podział nie popłaca, gdyż pięć minut przed wyjściem My Chemical Romance OC było zapełnione w 1/6. Tak, w jednej szóstej. Gdzie podziało się pozostałe 5/6 osób? Przecież bilety były wyprzedane co do jednego! Ochroniarze też zwątpili i zaczęli wpuszczać przypadkowych ludzi z płyty, żeby zapełnili luki (ale na płycie też nie było lepiej... zapełniona w 1/3. A trybuny TAKŻE świeciły pustkami. Mieli takie problemy przy bramkach, że tyle ludzi nadal nie weszło na teren festiwalu? A może aż tyle osób chciało zabawić się w radosnych koników i sprzedać karnet po 200 zł drożej, co oczywiście się nie udało?). Tak więc, gdy pojawił się komunikat, że ochroniarze wpuszczają ludzi z płyty, dziękowałam Bogu za to, że stałam sobie grzecznie z boku przy stanowisku Kropli Beskidu. Wystarczyło znaleźć się przez przypadek 4 metry bliżej sceny i zostałabym dosłownie ZMIECIONA z powierzchni ziemi, lub jak kręgiel - odbita w nieznanym kierunku. Fanki (niestety prawie wyłącznie była to płeć żeńska) z rozszerzonymi źrenicami wielkości monet pięciozłotówek puściły się w szaleńczym biegu do wejścia na OC, wymachując rękami, maskami MCR i tratując wszystko, DOSŁOWNIE wszystko, co stanęło im na drodze. W takich chwilach cieszę się, że powoli dorastam i potrafię zachować się godnie. Bez pisku, bez rzucania się, bez zbędnego ślinotoku i podnoszenia głosu na widok czerwonowłosego wokalisty na telebimie.
Ale wróćmy do tej nieszczęsnej płyty... Zajęłam całkiem dobre miejsce prawie na samym początku. Telebimy widziałam rewelacyjnie, natomiast sceny... prawie w ogóle. A to za sprawą dwóch, beznadziejnie umieszczonych, stanowisk kamerzystów, którzy przysłaniali ludziom widok. No ja przepraszam, ja rozumiem, że bilety na płytę i OC były najtańsze, ale to chyba nie znaczy, że można tak sobie zasłaniać ludziom scenę, która chyba notabene, poza atmosferą oczywiście, jest w festiwalu najważniejsza? Jak chciałabym sobie pooglądać koncert na zwykłym ekranie, to zasiadłabym w domu z miską popcornu przed DVD i  miałabym przynajmniej wszystkie możliwe wygody - ciepło, łatwo dostępne wc i swobodę poruszania się! Na innych festiwalach nikt nikomu widoku kamerą nie zasłania. Może czas wziąć z nich przykład?

KONCERTY  i PUBLICZNOŚĆ
... czyli właściwie to, co w festiwalu jest najważniejsze. Piotra Lisieckiego nie dane mi było posłuchać, gdyż w tym czasie stałam w ogromnej kolejce do Toi Toi. Ale szczerze mówiąc, to nie czuję się z tego powodu zawiedziona. Bardziej byłam już zainteresowana występem Szpaka. Nie trawię charakteru tego człowieka. Podziwiam natomiast za głos i odwagę, więc byłam ciekawa, co ma nam do zaoferowania. Udało mi się wrócić na płytę, gdy Szpak był w połowie wykonywania drugiej piosenki. Pod względem muzycznym i wokalnym nie zawiodłam się wcale. To był dobry show. Szpak rozpalał publikę i O TO CHODZI! Słyszałam komentarze o treści: "O, Szpak znów ubrał się jak gej!", a ja muszę przyznać, że podobało mi się. Taki zakręcony "outfit", brak butów... Typowy sceniczny image, na plus. Co natomiast na pewno nie pomogło Michałowi w zaskarbieniu sobie sympatii tłumów to dziwny kompulsywny taniec na rusztowaniu przytrzymującym światła. Zewsząd do moich uszu dochodziły jęki zażenowanych mężczyzn...

Jęki facetów z powodu show Michała były niczym w porównaniu do PISKU fanek, gdy na telebimach pojawiła się zapowiedź następnego wykonawcy, czyli My Chemical Romance.

I tutaj pozwólcie na moje krótkie wtrącenie:
Teraz była moja chwila na poczucie się zażenowaną. Naprawdę lubię ten zespół. Ostatnia płyta jest dla mnie co prawda za bardzo popowa i odbiegająca od wcześniejszego image'u zespołu, ale słucha się jej dobrze. Ot, pocieszne CD. Ale czy zawsze czyjeś psychotyczne zachowania na widok przystojnego wokalisty muszą mi tak psuć humor? Przez fanów tego pokroju ciężko jest się przyznać, że słucha się danego zespołu. Bo odpowiedź jest zawsze jedna: "O, to jest to coś, czego słuchają te wszystkie napalone nastki?". Poczułam się jeszcze gorzej, gdy na Mobym podeszła do mnie dziewczyna i powiedziała, że mam ładne czerwone włosy. Uśmiechnęłam się, ale ona zaraz potem dodała: "Fajnie jest wyglądać jak Gerard Way, on ma podobne, no nie?". Nie no, jasne, przefarbowałam się DOKŁADNIE dlatego, że chciałam się upodobnić do wokalisty zespołu... Czemu kiedyś można było słuchać muzyki dla samej muzyki, a teraz trzeba utożsamiać się z jej wykonawcami, żeby być "cool"? Owszem, tacy wykonawcy mnie często inspirują, ale bez przesady. Nie noszę koszulki z napisem "XXX (wstaw imię i nazwisko gwiazdy), marry me!" i uważam to za czystą dziecinadę.
Powróćmy więc do samego koncertu... 

My Chemical Romance wyskoczyli na scenę jak z procy. Nie wiem nawet kiedy dokładnie się to stało. Nie było ich, a potem nagle już chwytają za instrumenty podczas "Look Alive, Sunshine". Rozpoczęli tradycyjnym "Na Na Na (Na Na Na Na Na Na Na Na Na)" (tak, wiem, oryginalna nazwa piosenki!), a ja muszę przyznać, że mimo małej ilości osób, które włączyły się w koncertową akcję, kolorowe karteczki Na Na były bardzo widoczne. Z resztą po koncercie Gerard Way i Ray Toro napisali na twitterze podziękowania, więc efekt został osiągnięty. Podczas "Thank You For The Venom" zaczęłam naprawdę dobrze się bawić. Wrzeszczeć tekst, skakać no i owszem... obijać się o ludzi. Ale to chyba normalne na koncertach? Jak widać nie, zewsząd otaczały mnie zdenerwowane spojrzenia osób stojących blisko mnie. STOJĄCYCH. Z opuszczonymi rękami, wpatrzonych w kolorowy telebim. Miałam ochotę im wszystkim powiedzieć, żeby spadali na trybuny, skoro stoją jak łyżka w budyniu. Wzięłam poprawkę na to, że każdy człowiek bawi się inaczej, nie jestem wybitnie nietolerancyjna. Ale w to, że 3/4 publiczności, przynajmniej w miejscu, w którym ja stałam, tak dobrze się dobrało z preferencjami koncertowymi trudno mi było uwierzyć... Przynajmniej zarówno płyta, jak i OC trochę bardziej się wypełniły, więc i sam śpiewający Gerard Way na pewno poczuł przypływ lepszego humoru. No cóż, przynajmniej bardziej się rozkręcił. "Planetary (GO!)" jest idealne do radosnego poskakania w rytm muzyki. Może dlatego kilka stojących osób dało się porwać i oderwać nogi od ziemi? Wkrótce potem nastał czas na "Mamę". Przykro mi, że większość ludzi myślała, że nabawiłam się jakichś konwulsji.
Ale na "Mamie" na pewno NIE BĘDĘ stać bezczynnie. Oczywiście, oprócz mnie i mojej towarzyszki niedoli, nikt w promieniu kilku metrów nie znał tekstu piosenki, ale większość zaczęła klaskać do rytmu. No, i to już zaczyna przypominać koncert! "Mama" brzmiała jeszcze bardziej melodyjnie niż na płycie, Gerard wyrobił sobie głos, nie fałszował. To jedna z moich ulubionych piosenek i dostałam naprawdę KAWAŁ porządnego jej wykonania. Byłam wniebowzięta. Do "SING" natomiast (aż mi głupio...) przekonałam się dopiero, gdy Glee wykonali jej cover. Za ich sprawą posłuchałam oryginału jeszcze kilka razy i doszłam do wniosku, że to dobra piosenka, oczywiście pod względem muzycznym. Jej słowa od początku mi się podobały. Są mocne, szczere i dobre. Teraz, gdy melodia wpadła mi w ucho, naprawdę zakochałam się w tym kawałku. I zakochałam się w tym, co powiedział Gerard. Nie mnie oceniać, czy było to odegrane, czy prawdziwe. Podobało mi się, stworzyło naprawdę dobrą atmosferę wprowadzającą do piosenki:
"When they try to fix your face, when they try to clean you up, when they try to get you to be who they want you to be... what do you gonna do about it? WHEN THEY TRY TO FIX YOUR FACE AND MAKE YOU PRETTY, WHAT THE FUCK ARE YOU GONNA DO ABOUT IT, WARSAW? YOU’RE NOT GONNA PUNCH ABOUT IT, YOU’RE NOT GONNA THROW A BRICK ABOUT IT, YOU’RE NOT EVEN GONNA SCREAM ABOUT IT. I WANNA HEAR YOU SING ABOUT IT." 
Po trochę spokojniejszym kawałku, koniec odpoczynku. Czas na "Bulletproof Heart", które poderwało już prawie całą publikę do szaleńczego tańca (no dobra, przynajmniej na samym początku...). To już połowa koncertu, czas najwyższy! Przy pierwszy taktach "Teenagers" poczułam przypływ dobrej energii. Tekst jest chwytliwy i prosty do zapamiętania, a linia melodyczna wesoła i wpadająca w ucho. Pamiętam jak bardzo ten kawałek mnie zdziwił przy pierwszym odsłuchaniu płyty "The Black Parade".
Ale jest on z pewnością stricte koncertowy, więc nie dziwię się, że go zagrali. Można naprawdę się przy nim wybawić za wszystkie czasy. "Heleny" na setliście szczerze mówiąc się nie spodziewałam, a bardzo chciałam ją usłyszeć na żywo. No i udało się. Zagrali. Ja uskuteczniałam headbanging, podczas gdy dziewczyna po prawej stała i z wytrzeszczem studiowała moje zachowanie. Przysunęła się za blisko, a ja niestety dość mocno uderzyłam ją łokciem. Przeprosiłam oczywiście, ale z drugiej strony... gdyby wykrzesała z siebie trochę więcej energii (a nie stała jak słup), nic takiego by się nie wydarzyło. W końcu na koncercie można przypadkowo oberwać. Nie rozumiem, o co tyle szumu? Jak ja bym zaczęła się o takie sprawy awanturować na Heinekenie, zostałabym zmiażdżona salwą śmiechu ze strony festiwalowiczów! Po "Helenie" przyszedł czas na wspaniałe, trochę elektroniczne "The Only Hope For Me Is You", mój osobisty faworyt z płyty i piosenkę, którą na zawsze będą kojarzyć z Orange, bo o dziwo to ją zapamiętałam najlepiej. Jednak prawdziwe bomby (w moim mniemaniu) miały dopiero nadejść. Jak już mówiłam, nie jestem szczególnie zachwycona najnowszą płytą, o wiele bardziej lubię poprzednie. Gdy usłyszałam "I'm Not Okay (I Promise)" a potem "Welcome To The Black Parade" oraz "Famous Last Words", byłam oczarowana i wdzięczna chłopakom, że nadal grają starsze utwory. Ten pierwszy był soundtrackiem niemal wszystkich moich wygłupów jakieś 4-5 lat temu, dlatego ma dla mnie duże znaczenie. Tak więc podczas "I'm Not Okay (I Promise)" zawiało trochę punkiem i niczym nieskrępowanym dwuosobowym pogo ze mną i towarzyszką w roli głównej, by zaraz zatrzymać się na piosenkach, które najbardziej mnie poruszają. O ile "Welcome To The Black Parade" to po prostu kawał dobrego grania z niegłupim tekstem, o tyle przy "Famous  Last Words" ciężko powiedzieć, czy jest ona balladą, czy zwykłym rockowym kawałkiem. Wiem jedno - budzi emocje. Ma mocny, budujący tekst. Mogę nawet stwierdzić, że jest wypełniona siłą życiową, czy też chęcią do życia. W końcu to przedostatnia piosenka na płycie opowiadającej o losach chorego na raka Pacjenta. Jest otoczona tajemnicą. Nie wiadomo, czy Pacjent umiera, czy przezwycięża chorobę. "Famous Last Words" jest więc dwuznaczne i krzepiące, a w moim odbiorze nawet epickie. Przyznam się do mojej słabości - ze trzy razy na tej piosence, przez nagromadzenie różnych emocji, po prostu płakałam. I nie wstydzę się tego. W końcu od czego jest muzyka?

Podobała mi się ściąga Gerarda - na ręce napisał sobie fonetycznie polskie "dziękuję" (Jen Cu Yeh), by na koncercie móc nam odpowiednio podziękować!



My Chemical Romance zeszli ze sceny, nagrodzeni gromkimi brawami, by zrobić miejsce drugiej, jeszcze większej gwieździe wieczoru - Skunk Anansie! Jednak na moje wrażenia z tego koncertu zapraszam już niedługo - w drugiej części posta.

****
zdjęcia, oprócz mojego z butem oczywiście, należą do serwisów wp.pl i orange.pl. Jeśli o jakimś zapomniałam, proszę podać jego adres w komentarzu, a umieszczę go tutaj.

12 komentarzy:

  1. Musiało być fantastycznie:). Zazdroszczę i czekam na kolejne wrażenia z koncertu:)
    Pozdrawiam!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Nyx, nie wiem czy zdajesz sobie sprawę, ale zwyczajną relację z koncertu przemieniłaś we wciągającą lekturę. Przeczytałam ją już trzy razy.

    Gdyby nie Glee to w ogóle bym nie wiedziała, że istnieje My Chemical Romance.

    Kiedy pierwszy raz skorzystałam z komunikacji warszawskiej, nie mogłam potem patrzeć na zdezelowane MPK w Lublinie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Rany, ja nie przeżyję My Chemical Romance... Niestety nie mogłam tam być -.-

    OdpowiedzUsuń
  4. Agno, dziękuję bardzo. Miło coś takiego usłyszeć! Ja za to byłam bardzo szczęśliwa, że Glee zrobili cover MCR. Nie spodziewałam się tego zupełnie. Jak usłyszałam pierwsze dźwięki, to myślałam, że mam wadę słuchu, bo to niemożliwe ;)
    To w Lublinie jest tak źle z MPK? W Łodzi w sumie nie lepiej, ale znowu nie powinnam narzekać, bo chociaż latem jeżdżą dobrze. Za to zimą... lepiej nie mówić.

    Wendigo - a ja myślę, że to nic straconego, naprawdę :) To była dopiero pierwsza wizyta MCR u nas, a jak widzisz od 2-3 lat coś w Polsce zaczyna się dziać i ciągle co kawałek mamy koncerty dobrych gwiazd. Moim zdaniem to tylko kwestia miesięcy, czy roku, kiedy do nas zawitają ponownie. Podobało się przecież, mamy dowody na twitterze! ;) Głowa w górę!

    OdpowiedzUsuń
  5. Widzę, że było fajnie. Może kiedyś i ja się wybiorę.

    OdpowiedzUsuń
  6. jak bylam na 30 seconds to mars tez byly takie napalone fanki. to jest denerwujace bo jak potem komus opowiadam ze bylam na marsach to leca komentarze to ze jest to zespol dla nastolatek itp. Z chcecia wybralabym sie na taki koncert ale jestem za niska i balabym sie ze mnie tam zmasakruja ;) Ale Skunk Anansie korcilo ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Kochana, na 30 Seconds to Mars... to było... zatrzęsienie nie wiem czego. Wszędzie patrzyły na mnie mordki Działeda, "Jaret I loff U", "Jaret i wanna have yr babies" aż chce się rzec "WTF?!". Kiedyś 30stm byli moim ulubionym zespołem (znałam na pamięć wszystkie piosenki, udzielałam się czynnie w Echelonie. Tym prawdziwym, nie tym dzisiejszym pseudoEchelonie dla fangirls), teraz aż boję się powiedzieć, że ich słucham, bo słyszę dokładnie to, o czym powiedziałaś. Ta ciągła nagonka mediów i te wszystkie obrazki na kwejku z obleśnym Działedem (sorry, kiedyś był przystojny, teraz zrobił się brzydki. I jeszcze gwiazdorzy) działają na mnie jak płachta na byka i już nawet nie mam ochoty na muzykę. Bo na wokalistę to już od dłuższego czasu patrzeć nie mogę .


    A co do zmasakrowania - e tam. Też się bałam. Ale wiesz co? Jak coś jest nie tak, to zawsze ucieka się do tyłu i jest ok. Skunk Anansie było niesamowite, postaram się jak najszybciej napisać recenzję ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. Świetnie to opisałaś :) mnie tam w sumie nikt nie interesował z występujących by wybrać się do Wawy ;)

    OdpowiedzUsuń
  9. Zazdroszczę ;) Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się być na festiwalu tego typu. Z tego festivalu najbardziej interesowali mnie My Chemical Romance i Michał Szpak.
    Na koncercie Michała Szpaka byłam w środę i było rewelacyjnie. Burza rozpętała się w trakcie koncertu (był na zewnątrz), przez co koncert został przerwany, ale atmosfera była totalnie nieziemska. Nigdy tego nie zapomnę ;)

    Widzę, że nie jestem sama w mojej opinii odnośnie wszystkich napalonych fanek. Kurcze co to ma być?! Żeby nie można było normalnie powiedzieć, że lubi się słuchać danego zespołu i nie zostać od razu odebranym jako jedna z takich fanek ;/ Ja rozumiem wokalista może się podobać i w ogóle, bo sama mam swoje, że tak powiem typy, ale muzyki nie słucha się przecież tylko dlatego, że wokalista lub ktoś z zespołu jest przystojny...

    OdpowiedzUsuń
  10. Szpak grał u mnie wczoraj, w Porcie Łódź... Ale wtedy ja miałam swój własny koncert, grałam na gitarze, więc nijak nie mogłam być obecna, a szkoda w sumie.

    A co do przystojnych wokalistów - kiedyś z tym nie było takiego problemu, a od jakiegoś czasu jest nagonka na wszystkich fanów (płci żeńskiej) zespołów. Aż czasem żałuję, że nie urodziłam się facetem, wtedy nikt by mnie nie posądzał o ślinienie się do wokalisty. No chyba, że kwestionowałby moją orientację ;)

    OdpowiedzUsuń
  11. Masz racje Nyx tak wlasnie jest ;/

    OdpowiedzUsuń
  12. Zazdroszczę słuchała "Heleny" na żywo, dzięki tej piosence, zaczęłam słuchać tego utworu. Zakochała się w image tych ludzi. Owszem, wtedy zaczęłam nosić czerwony krawat, ale właśnie to mnie urzekło w tym teledysku. Nie rozumiem fanek, które latają za wokalistami, gitarzystami etc., muszą znać każdą informacje na ich temat, o której je śniadanie, o której się goli. To jest takie... puste? Ja osobiście słucham muzyki i w ogóle się nie interesuję zespołami, bo nie jest mi to do niczego potrzebne. Hm... A co do Michała Szpaka, to bardzo cenie go za głos, później za sposób bycia, bo jest bardzo intrygujący. A co do jego wyglądu, hm... to jego sprawa, ale mógłby mi swoje włosy oddać, bo zawsze takie chciałam mieć. ;)

    Pozdrawiam, Klaudyna. [zeswiatafantazji.blog.onet.pl]

    OdpowiedzUsuń