Ośmieliłam się kiedyś powiedzieć, że w Łodzi nic się nie dzieje - czyli Further & Beyond the Post-rock w Łodzi.

Tak, jak w tytule: Ośmieliłam się kiedyś powiedzieć, że w Łodzi nic się nie dzieje, że jest to koncertowa pustynia i w ogóle nie warto wychodzić z domu na wieczór - "Bo owszem, mamy Atlas Arenę, którą gwiazdy wielkiego formatu odwiedzają średnio 2-4 razy w roku, ale zero ciekawych, wysmakowanych i dość elitarnych klubów z ponadprzeciętnymi zespołami". Potem poznałam działalność młodego i rządnego porządnego ukulturalnienia łodzian Bhaarta i zrobiło mi się głupio. Zaczął on zapraszać do ciasnych, klimatycznych, typowo łódzkich klubów zespoły, które porażają swoją świeżością i energią. A ja, jako typowy przedstawiciel rasy późnowieczornych kanapowców, straciłam wymówkę i zaczęłam wychodzić z domu po godzinie 20. 

Tym razem "przywiało mnie" na drugą część festiwalu (a może raczej serię koncertów?) "Good Warning: Further & Beyond the Post-rock cz. II", który odbywał się 29 kwietnia. Na moją decyzję o pójściu złożyły się trzy rzeczy - Good Warning! samo w sobie, które gwarantuje dobrą zabawę i nietuzinkowych ludzi, miejsce: klub DOM na Piotrkowskiej 138/140, w którym jeszcze nie miałam okazji gościć, a który kusił swoim położeniem oraz oczywiście sami artyści - nikogo wcześniej nie znałam, a nagrania udostępnione na youtube zaostrzyły mi apetyt na więcej.

Jak zwykle, nie obliczając odpowiednio czasu (co w Łodzi zdarza mi się nagminnie, bo sądzę, że z mojego domu jest wszędzie blisko, a mpk nigdy nie zawodzi, pff) w klubie DOM zjawiłam się prawie w ostatniej chwili. Zapomniałam bowiem, że to nie warszawska Stodoła, a Goodwarningowe koncerty przeważnie zaczynają się o wyznaczonej wcześniej godzinie. I tak, na scenę wkroczyli Mouga. I teraz mała dygresja, jeśli pozwolicie: Już słuchając ich na youtube miałam przyjemne łaskotanie w brzuchu, a kiedy dowiedziałam się skąd pochodzą... no cóż, moja szczęka nadal wypomina mi niespodziewane spotkanie trzeciego stopnia z podłogą. O dziwo, panowie z Mougi są Polakami! Grają dość skocznie i agresywnie, śpiewają po angielsku... Nawet ich wygląd przywodzi mi na myśl jakiś band zza oceanu. Czy to źle? Wręcz przeciwnie, dla mnie to wspaniała odskocznia od typowego "polskiego rocka".
Wróćmy jednak na ziemię, do DOMU i do Mougi występującej na scenie. Wskoczyli na podeścik tak szybko, że ledwo udało mi się zarejestrować, że koncert już się zaczął. Zespół zaczął mówiąc kolokwialnie "z grubej rury" i ta dobra passa wraz z siłą i młodzieńczym entuzjazmem ich nie opuściła do ostatniej sekundy występu. Wokalista krzyczał, wyginał się, tańczył i rozmawiał z dość... niemrawym tłumem. Kazał skakać - oni stali. Kazał krzyczeć - oni udawali, że zapomnieli wziąć języków z domów. Cóż, lepsza nie byłam, ale stwierdziłam, że do 23:30 jest trochę czasu, a jeszcze zdążę zrobić z siebie kompletnego świra - lepiej później, wtedy będzie się lepiej wracać do domu. W tempie co najmniej przyspieszonym. 
Z perspektywy czasu trochę żałuję swojej decyzji, bo chłopcy byli nastawieni do nas w sposób szalenie pozytywny - perkusista stroił miny, basista demonstrował wytrzymałość swoich spodni (musiały być z dobrego materiału, skoro nie rozwaliły się po trzecim bardzo szerokim rozkroku i wymachiwaniach nogami) - i to właśnie, moi kochani, rockiem się nazywa. Po co komu jakieś smęty, które ostro grają, a nie potrafią bawić się w rytm własnej muzyki? No właśnie. Mouga grają dobrą muzykę i robią dobre show. Szkoda, że takim bandom zawsze się "dostaje".  

Następne kilka minut przerwy, podczas których The Elijah instalowali się na scenie, upłynęło mnie i koledze na kontemplacji szalenie ciekawego zjawiska. Oto, dosłownie kilka stóp przed nami, pojawił się Jezus. No jak Boga kocham (efekt zamierzony), stał tam sobie smętnie, w podartych legginsach, obszernej koszulce Adidasa i z czapką z pomponem na głowie. Widok co najmniej groteskowy, ale za to jak zajmujący! To była ta jedna z niewielu chwil, w których potrafiłam zapomnieć, że mam dwukielichową nerkę, która często domaga się opróżnienia. Potrzebowałam dłuższej chwili, żeby się otrząsnąć i poznać w jego osobie nie kogo innego, tylko wokalistę następnego zespołu... 

O ile Mouga próbowali nawiązać z publicznością jakikolwiek bliższy kontakt, o tyle The Elijah skupili się tylko i wyłącznie na warstwie czysto koncertowej. Nie było to jednak jakimś wielkim niedopatrzeniem z ich strony, gdyż muzyka, którą grają, broni się sama. Jest to taki typ sztuki, którego raczej nie powinno się przerywać. Zespół wykonuje bardzo eklektyczną, ale również niesamowicie klimatyczną i melodyjną muzykę. Dźwięki będące swoistą bazą dla ich twórczości koją i zapraszają do zamknięcia oczu i delektowania się chwilą. Cała ta "bezpieczna" otoczka jest tylko pretekstem do mocniejszych wstawek, w których bryluje nie kto inny, jak mój Jezus w Czapce (próby poznania prawdziwych personaliów Jezusa spaliły na panewce). Jego morderczo-krzykliwe zapędy koi bardzo młodzieńczy i świeży głos urokliwego Faceta w Czerwonej Koszuli. Nie muszę chyba opisywać Wam ze szczególną dokładnością co też może czuć człowiek, gdy słucha takiej bomby emocjonalnej na żywo? Ja czułam wszystko - od przyjemnych ciarek na plecach i wszechogarniającego szczęścia, po gryzącą depresję i chęć rozbeczenia się na środku sali. Tego nie da się opisać - to trzeba poczuć. Po tym jak The Elijah zeszli ze sceny, poczułam małe ukłucie zawodu, że nie wrócili na bis. Miałam ochotę na więcej - nic dziwnego więc, że gdy wróciłam do domu, natychmiast odpaliłam sobie "I, Destroyed" do snu - możliwe, że już wiem, co czują narkomani w początkowym stadium uzależnienia. 

Po drugim koncercie moje nerki domagały się wizyty w pewnym miejscu. Żeby dojść do toalety, musiałam z niesamowitą precyzją omijać rzucane mi pod nogi przeszkody w postaci piszczących psychofanek, które zapragnęły podpisów na cyckach i rękach. Szczerze mówiąc, żeby zamknąć loterię podpisywanych części ciała, rozważałam poproszenie o podpis na moim czole, ale potem stwierdziłam, że nabawię się jeszcze jakichś dziwnych zmarszczek i koniec końców nie stanęłam twarzą w twarz z Jezusem w Czapce. Zamiast tego, oślepiona lampami błyskowymi licznych aparatów i zmuszona do przeczołgania się koło nóg wokalisty kolejnego zespołu, który tego dnia gościł w DOM-u, dotarłam do toalety. 

Closure in Moscow byli niekwestionowaną gwiazdą wieczoru (pod względem "ruszenia z miejsca" marmurowych słuchaczy, bo jeśli chodzi o dorobek muzyczny, to The Elijah przebili ich niemalże dwukrotnie) - widać to było chociaż po ilości osób kłębiących się przy scenie, ale również po energii jaką dawał z siebie zespół (wokalista nieźle machał łapami!) i kontakcie, jaki łapał z publiką. Chłopcy nie stronili od zabawy - kazali nam krzyczeć, wskazywali ludzi, którzy mieli zrobić kilka dziwnych ruchów podczas trwania piosenki... Ja znalazłam się tuż przy scenie i powiem Wam jedno - kto tam stał i nie skakał, ten był wiśnia. Było delikatne pogo, było wskakiwanie na scenę i darcie się do mikrofonu, było trochę potu i bólu w mięśniach, a przede wszystkim: BYŁO WARTO. Closure in Moscow nie są wybitni, trochę zalatują pop-rockiem (pewnie ze względu na brzmienie wokalu), ale słucha się ich bardzo przyjemnie, a jeszcze przyjemniej się skacze do rytmu ich muzyki. 

Kończąc moją przydługą relację, muszę powiedzieć, że Good Warning! stało się, jak dla mnie, gwarancją dobrej zabawy, na którą nie szkoda mi ani jednego grosza z ceny biletu. Co więcej, na taki event mogę iść w ciemno - i tak zawsze znajdę tam coś dla siebie. Kto jest z Łodzi i lubi rocka, a jeszcze nie miał okazji uczestniczyć w jakimkolwiek evencie GW!, to niech się wstydzi i to nadrobi. Żałować raczej nie będzie.



Do posłuchania:
Mouga
The Elijah
Closure in Moscow
______________________
zdjęcia pochodzą z tumblra Gosiaisforever 

19 komentarzy:

  1. Ajj! Zazdroszczę Ci!! :) Świetna notka. :)
    Ja na koncercie jeszcze takim prawdziwym nie byłam i w okresie maj-czerwiec zamierzam to nadrobić :) Widać, ze świetnie się bawiłaś. A ja zaraz sobie posłucham ich :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przypomniałaś mi, że nagrań z youtube nie dodałam :D :D

      A na jaki koncert jedziesz?

      Usuń
    2. Lubelskie Dni Kultury Studenckiej 2012 - wiem że idę na happysad, Come i może jeszcze Kosheen. I dziewczyny pewnie chcą na Grubsona.. :D

      Usuń
    3. To na bogato widzę ;) Tylko uprzedzam - znajdziesz się na jednym koncercie, tym pierwszym, a potem... nie będziesz mogła przestać :D

      Grubson, lol. Ja tylko o nim słyszę na okrągło, w życiu go nie słuchałam. Ale ja niezbyt przepadam za taką muzyką, chyba że w wydaniu zagranicznym ;) Jestem mało patriotyczna...

      Usuń
    4. :D
      Grubsona też nie słucham, znam jego piosenkę na szczycie czy coś bo gdzieś słyszałam ale za taką muzyką też nie przepadam. Ale często mi coś odwala i słucham dziwnych kawałków :/ ;D

      Usuń
    5. Ja kiedyś miałam taki okres, że wmówiłam sobie, że poza rockiem nie ma innej słusznej muzyki. Heh, to były głupie czasy ;) Teraz też słucham dziwnych kawałków - najwięcej oczywiście rocka, ale zdarza mi się i popem zachwycać i muzyką klasyczną i amerykańskim hip-hopem i śpiewami operowymi... ;D

      Usuń
    6. O tak właśnie :D Ja miałam kiedyś tak z metalem, później przeszłam na rock, a później już chyba wszystko słuchałam :D

      Usuń
    7. Fajne są, fajne. Na razie najbardziej przypadło mi do gustu to: Closure In Moscow - Sweet#hart :D

      Usuń
  2. W razie czego Happysad ma być w Pabianicach ;)
    http://www.zyciepabianic.pl/wydarzenia/rozrywka/koncerty/przez-dwa-dni-strongmeni-i-duzo-muzyki.html

    OdpowiedzUsuń
  3. no to się wstydzę i postaram nadrobić...

    OdpowiedzUsuń
  4. muszę obczaić ten DOM - wstyd przyznać, że ograniczam się przede wszystkim do pubów na 'głównej' Piotrkowskiej.

    ale ja tu z inną nowiną - właśnie pochłaniam 3 książkę o naszej drogiej wiedźmie autorstwa Gromyko. miałaś rację - lektura jest doprawdy przegenialna, ledwo się odrywam z przerwami na święcenie majówki piwkiem, a to już jest wyczyn, really. w każdym razie, dzięki za dobrą recenzję, bo dopiero dzięki niej właściwie ściągnęłam całą serię o Wolhie i żałuję tylko tego, że dopiero teaz znalazłam chwilę na przeczytanie.
    mega mega mega książka.
    pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też skupiałam się głównie na Piotrkowskiej samej w sobie i w bramy nie wchodziłam... Do czasu, gdy poznałam szkołę tańca Salome, Dekadencję, sklep muzyczny Abag i właśnie DOM ;) Teraz, chociaż bramy raczej nie zachęcają do odwiedzania, często wchodzę i patrzę, co mnie też omija.

      Ja właśnie w tej chwili kończę ostatnią część "Wiedźmy" ;) Lektura nadal fajna, choć wydaje mi się, że już trochę gorsza od swoich poprzedniczek... Ale zobaczymy, wypowiem się po ukończeniu :D A jeśli chodzi o recenzję - to nie ma za co. Ja się cieszę, jak ktoś dzięki mnie przeczyta coś, co mu się spodoba. Szczególnie, że akurat Gromyko kocham i stawiam wysoko na piedestale. I do tych książek będę wracać, jeszcze nie raz...

      W ogóle ciekawe jest to, że będąc małymi szkrabami, znalazłyśmy wspólny język i po tylu latach, podczas których miałyśmy styczność z zupełnie innym towarzystwem i środowiskiem, dalej jest wiele rzeczy (i to zupełnie innych, niż wcześniej), które nas łączą :D

      Usuń
  5. Takie pomyłki są rewelacyjne hehehe;) Fajna impreza, gdyby nie to że do Łodzi mam daleko...:P Swoją drogą ostatnio i ja marudziłam, że u mnie w mieście nic się nie dzieje, a okazuje się że zespół Hunter będzie tu grał w lipcu! :D
    M.

    OdpowiedzUsuń
  6. Super sprawa z tym koncertem! Ci pierwsi na prawdę nieźli, aż się nie chce wierzyć, że z Polski ;D Drugie wideo też na korzyść zespołu i to bardzo ;) Trzeci zespół równie pozytywnie oceniam ;) Moim faworytem są oczywiście charyzmatyczni Polacy o wdzięcznej nazwie "Mouga" ^^

    OdpowiedzUsuń
  7. Rzeczywiście świetna rzecz ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. O_o O ranyyy.... Może jak ja napiszę, że u mnie też koncertów nie ma, to wreszcie będą??

    No nie powiem, raz Bednarek zagrał i Ostry też... ale zawsze coś mi wypadło :-/
    Fajnie tak "w realu" czegoś posłuchać :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie też często coś wypada... Albo po prostu stwierdzam, że mi się nie chce iść ;D Jestem chorobliwym leniem, niestety.

      Nie wiem gdzie mieszkasz, więc niestety nie ocenię. Ja mieszkam w Łodzi, no prawie w centrum Polski, dość dużym mieście... więc się domagam, o! ;D

      Usuń
  9. Tak więc przeprowadzam się do Łodzi! Rzeczywiście zespoły prezentują się świetnie, a na żywo energia musiała być pewnie co najmniej potrojona. U mnie niestety koncertowa posucha, czasem coś interesującego po czeskiej stronie się znajdzie, ale to niestety rzadkość.
    W każdym bądź razie, sama już nie mogę się doczekać na wrześniowy koncert Sigur Rós w Krakowie i nadal rozpaczam, że prawdopodobnie nie uda mi się być na żadnym koncercie Raya Manzareka, ani (co gorsze) duetu Manzarek i Krieger- toż to połowa The Doors! Niestety, na drugim końcu Polski...

    OdpowiedzUsuń