Michael J. Sullivan "Królewska krew. Wieża elfów"

Jest noc. Wchodzisz razem z kompanem przez okno do kaplicy i wspólnie szukacie miecza, za którego wykradzenie ktoś ofiarował Wam naprawdę niezłą sumę pieniędzy. Nagle zdajesz sobie sprawę, że nie jesteście w pomieszczeniu sami, bo oto przed Waszymi oczami pojawia się król, który leży na posadzce. Czyżby żarliwie się modlił? Nie, jest martwy. I o jego śmierć posądzą właśnie Wasz duet...

Duet Riyira to dwaj złodzieje, specjaliści w swoim fachu. Podejmują się arcytrudnych zadań i zawsze wychodzą z nich obronną ręką. Royce ma niesamowicie rozwinięty zmysł wzroku - rewelacyjnie widzi w ciemności, a Hadrian jest prawdziwym mistrzem fechtunku. Wynajmują ich królowie, wysoko postawieni urzędnicy, a także zwykli wieśniacy. Warunkiem jest tylko słona zapłata i kilka dni "rozruchu" na przygotowanie się do zadania. Pewnego dnia tajemniczy jegomość burzy zasady stworzone przez dwóch złodziei oferując im 200 złotych tenentów za wykonanie naprawdę prostego zlecenia następnej nocy - zabranie miecza z królewskiej kaplicy. Decyzja Hadriana wpędza Riyrię w poważne kłopoty... Zachęceni? No to kto jest gotowy na garść czarnej, prastarej magii, elfy, krasnoludy i szczyptę humoru?

Pan Marcin Zwierzchowski ma jednak nosa do książek - napisał mi, że ta historia spodoba mi się bardziej od "Wichrów Archipelagu" i miał całkowitą rację. Gdy zaczęłam czytać "Królewską krew. Wieżę elfów" pozbyłam się jakiegokolwiek niepokoju związanego z ilością stron (aż 728!). Bo nie ma przecież nic gorszego, niż brnięcie przez opasłe tomisko bez uśmiechu na ustach i z potem na czole. Na szczęście Michael J. Sullivan zaserwował nam fantastykę pełną gębą - zwroty akcji, prawdziwe niespodzianki, mroczne kreatury, elfy i krasnoludy, czarowników i duet dwóch przesympatycznych łotrzyków. Przy takich atrakcjach nie sposób się nudzić.

Tomisko które czytałam tak naprawdę składa się z dwóch pełnowartościowych mniejszych tomików. Pierwszy był typową powieścią łotrzykowską - lekki, zabawny, lekko liźnięty przez wątki fantastyczne. Drugi natomiast był (zaryzykuję to stwierdzenie) zupełnym przeciwieństwem wcześniejszego. Sceny humorystyczne zostały ograniczone do minimum, by wprowadzić nas w prawdziwe mroczne fantasy. I choć na początku taki balans może nas przytłaczać, to przyznam że zabieg był całkiem ciekawy. Sullivan nie powielił schematów z pierwszej części - i o to chodzi (no bo ile można czytać o tym samym?).

Jeśli ktoś śledzi moje recenzje mniej lub bardziej uważnie, to wie, że niewiele książek stawiam na piedestale, by śpiewać im arie i pisać cukierkowe recenzje bez słowa krytyki. Tak więc i przy ocenianiu tej powieści muszę powiedzieć jakieś "ale". Przede wszystkim Sullivan pisze bardzo nierówno i nie chodzi mi tutaj o snucie historii. Nie raz natknęłam się na parę "fillerów" w postaci naprawdę długich opisów zupełnie nieistotnych szczegółów. I, co zdziwiło mnie jeszcze bardziej, autor raz podnosi nam ciśnienie dobrą narracją, a potem nagle zachęca do odłożenia książki na później, bo ta zaczyna wyraźnie kuleć. Jakby w pewnym momencie zabrakło mu samozaparcia, by wykrzesać ze swoich pomysłów coś więcej. Na szczęście narrację przysłaniają wspaniałe dialogi.

Wspomnę jeszcze o bohaterach. Gdy dopiero rozpoczynałam moją przygodę z Royce'm i Hadrianem, przeczytałam kilka recenzji których autorzy narzekali, że w miarę czytania bardzo trudno rozróżnić dwóch złodziei i zlewają się oni w jedną osobę. I z tym stwierdzeniem nie do końca się zgodzę - każdy z nich ma inny talent i inne pochodzenie. W większości sytuacji zachowują się całkowicie 'po swojemu', choć nie mogę popuścić Panu Sullivanowi pewnej niekonsekwencji w wykreowaniu postaci  Royce'a. O ile Hadrian, Arista, czy Alric zachowują swoje nadrzędne rysy charakteru, o tyle Royce z niewiadomych przyczyn staje się nagle łagodny, pomocny i  taki... typowo Hadrianowy. Może to tylko wina mojej wyobraźni, ale Royce'a wyobraziłam sobie jako takiego niskiego, wrednego typka, którego trzeba ujarzmić. Postać Thrace przemilczałam, bo autor stworzył z niej prawdziwą niespodziankę...

Pomimo kilku zgrzytów i braku czasu (niech żyją kolokwia!) książkę połknęłam z uśmiechem na ustach i zapewne jeszcze kiedyś do niej wrócę. Warto poświęcić na nią swój czas, bo doskonale odpręża. A cena jest bardzo zachęcająca - 45 zł za dwa tomy powieści to przy obecnych cenach prawie pół darmo.

Ocena: 4+

Za możliwość lektury "Królewskiej krwi. Wieży elfów" dziękuję serdecznie panu Marcinowi Zwierzchowskiemu oraz wydawnictwu Prószyński i S-ka!


12 komentarzy:

  1. Fajnie się czytało, co? Chociaż nie jest idealna, ma swoje wady to przyjemność lektury pozostaje. Cierpliwie czekam na cd., wiem tyle, że jest w tłumaczeniu. :)

    PS. To naprawdę TY w małej czarnej, z gitarą i bujną fryzurą na głowie?

    OdpowiedzUsuń
  2. Właśnie zaczytuję się w tej powieści (lub powieściach, jak wolisz).

    Pozdrawiam! ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Martynello - dziękuję.

    Agna - nooo, to ja ;) przynajmniej jak ostatni raz sprawdzałam :D

    Fajnie się czytało i też czekam na cd!

    Caroline - no to czekam na recenzję!

    OdpowiedzUsuń
  4. Recenzja zachęcająca. Myślę, że książka spodoba się mojemu koledze, więc prezent z głowy:)
    Pozdrawiam!!

    OdpowiedzUsuń
  5. Jakby to napisać... zdjęcie jest świetne! :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Już po raz kolejny słyszę o tej pozycji i coraz bardziej przekonuję się do tego, by po nią sięgnąć. Myślę, że przypadnie mi do gustu. :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Zachęcająca recenzja. Jak będę potrzebował odskoczni od poważniejszych rzeczy to już wiem po co sięgnę : )

    OdpowiedzUsuń
  8. Drogi Wilku Stepowy - masz przecudny nick ;)

    OdpowiedzUsuń
  9. Jestem coraz bardziej zainteresowana ta ksiazką :D Z chęcią po nią sięgnę :D

    OdpowiedzUsuń
  10. Ja też chętnie przeczytam - coś lekkiego czasami lubię - i to właśnie w takim stylu.
    Dodam też za Agną, że zdjęcie bardzo ładne.
    ;)

    OdpowiedzUsuń