Susan Mallery "Słodka wolność" + obraz współczesnych romansów

Nicole pracuje w odziedziczonej po rodzicach cukierni. Opiekuje się dwoma siostrami (choć te już dawno osiągnęły pełnoletniość), ciężko pracuje i... ma już tego dość. Chce zrobić w końcu coś dla siebie i tylko dla siebie. Pewnego dnia jej życie przewraca się do góry nogami, gdy pewien nastolatek, Raul, kradnie ciastka z jej cukierni. Po telefonie na policję w drzwiach staje niezwykle przystojny mężczyzna - Hawk, opiekun szkolnej drużyny, w której Raul pełni rolę rozgrywającego. Chce załatwić sprawę polubownie, bez ingerencji osób trzecich. Czy takiemu facetowi można odmówić?

Ostatnio zadaję sobie pytanie - jak to jest, że w romansach główna bohaterka nigdy nie odznacza się olśniewającą urodą albo, tak po prostu, nie jest szczególnie ładna. Czyżby autorzy książek kierowali się stereotypem, że romanse czytają same brzydkie i nieszczęśliwe kobiety? 

Kolejnym ciekawym spostrzeżeniem, które mam po przeczytaniu kilku podobnych książek jest to, że ten jedyny zawsze, ale to zawsze, jest przystojny i, tak w skrócie, boski w każdym calu. Kobiety nie mają już prawa zakochać się w mężczyźnie całkowicie przeciętnym z wyglądu, który wyróżnia się nieprzeciętną inteligencją albo ciekawym hobby, a nie umięśnioną i twardą klatą? 

Kobiety zawsze burzą się, że to faceci są wzrokowcami, że najpierw patrzą zawsze na figurę i twarz i nie dostrzegają naszego bogatego wnętrza. Przez to powstają romanse, w których brzydkie, mało atrakcyjne lub po prostu zwyczajne kobiety zostają docenione za swoje wnętrze przez... no właśnie, kogo? Opalonego atrakcyjnego faceta z twardą klatą i białymi zębami. Ewentualnie przez boskiego ciemnowłosego romantyka z tajemniczym spojrzeniem i kształtnym tyłkiem. No naprawdę? Krzyczymy na mężczyzn, że kierują się tylko wyglądem, a potem same w naszych fantazjach robimy to samo? Hipokryzja, gdyby mogła, zaszłaby nas od tyłu i dałaby nam w łeb. Podwójne standardy? Skończmy z tym!