P.C. Cast, Kristin Cast - "Nieposkromiona"

Za "Nieposkromioną" zabrałam się od razu po lekturze poprzedniej recenzowanej książki. Wiedziałam, że pójdzie lekko, łatwo i przyjemnie, zdążyłam już się poznać na paniach Cast i ich talencie do pisania dużych bzdur i małych bzdurek podanych w słodko-kwaśnym romansie wampirycznym.

I tym razem mnie nie zawiodły, muszę przyznać z niemałym żalem. Język pozostał taki sam. Chociaż nie, właściwie to ewoluował. Na gorsze. Bohaterowie non stop wyzywają się od "palanciar" (matko, nie wiedziałam, że takie słowo istnieje), "dupków", robią "posrane rzeczy" i "totalnie się olewają". Czasem miałam ochotę odłożyć tę książkę, bo mnie po prostu raziła tymi za bardzo "nowoczesnymi" (że tak to ujmę) dialogami wprost z nizin społecznych.

Zajmijmy się fabułą.
Zoey przeżywa swoją głupotę i miota się po całym Domu Nocy, bo przespała się z niewłaściwą osobą. Właściwie nie dziwię się, że taki jest koniec jej romansu z trzema chłopakami, skoro wszystkich po kolei wykorzystywała. Nadal jest zagubiona, niezdecydowania i robi wszystko, żeby przyjaciele jej wybaczyli to, że oszukiwała ich prawie cały semestr (w dobrej wierze). Oprócz tego pojawiają się jakieś tajemnicze, złe kruki, a nowa rezydentka Domu Nocy wnosi do niego nadzieję na pokonanie Neferet. To o czym właściwie jest to 360 stron, skoro w tym momencie zarysowałam już całą akcję? Musi się, naturalnie, pojawić nowy chłopak, żeby bohaterka miała zajęcie, który (niespodzianka!) nie pozostaje obojętny co do jej uroków. Adepci muszą się pokłócić i powyzywać oraz prowadzić mnóstwo bezsensownych dialogów (przez to coraz częściej mi się wydaje, że jednak pewna część narodu amerykańskiego jest rzeczywiście tak płytka i głupia...), a akcja leży i kwiczy.

Serial: El Internado/Internat

Uwaga, jeśli na dźwięk słowa "hiszpański serial" widzisz oczami wyobraźni brazylijską telenowelę, to śpieszę donieść, że jesteś w ogromnym błędzie!

Przepadłam. Zostałam pokonana Oddałam trochę mojego serca nowym hiszpańskim serialom puszczanym na Antena3... Nie muszę mówić chyba jaka była moja reakcja, gdy przyjaciel zaproponował mi oglądanie hiszpańskiego serialu? Muszę? No dobrze, wyglądała ona następująco:

"Hahaha, kochany, jeśli myślisz, że ja jestem z tego gatunku człowieka, który lubuje się w serialach typu 'Moda na sukces', to jesteś w błędzie. I nie męcz mnie więcej."

Nie posłuchał mnie. Jojczył i jojczył, wepchnął mi pen drive'a do torebki i zagroził karą śmierci, jeśli nie obejrzę. No to obejrzałam. I przepadłam zupełnie po trzecim odcinku.

El Internado to historia grupki przyjaciół uczącej się w elitarnym internacie "Czarna Laguna". Jest on położony z dala od miasta, otoczony lasem. W szkole panuje bezwzględna dyscyplina, posłuszeństwo ponad wszystko i zakaz wychodzenia poza mury szkoły. Nic więc dziwnego, że nastolatki szukają każdej okazji, by nagiąć trochę reguły... Jeden z ich profesorów, który często przebywa w pobliskim lesie, dokonuje przerażającego odkrycia - kilka lat temu ktoś zakopał w nim zwłoki kilkorga uczniów, którym dzieli się ze swoimi podopiecznymi. Jednak ktoś, lub coś bardzo nie chce, by prawda wyszła na jaw. I tak oto grupa ciekawskich nastolatków zostaje narażona na śmiertelne niebezpieczeństwo...

Christopher Isherwood - "Samotny mężczyzna"

Ale sobie wybrałam lekturę na sam początek wakacji... To było jednak silniejsze ode mnie. Pierwszy raz reklamy na billboardach się do czegoś przydały - nowe "Zwierciadło" z "Samotnym mężczyzną" za niecałe 10 złotych skusiło mnie od razu. Z resztą od dawna przymierzam się do obejrzenia filmu z Colinem Firthem w roli głównej, a dobrze by było poznać najpierw powieść na podstawie której powstał scenariusz, czyż nie?

"Samotny mężczyzna" to ujmująca opowieść o samotności starszego człowieka, wykładowcy literatury, dla którego przeżycie kolejnego dnia jest zwykłą formalnością. Czynnością powtarzalną, a czasem nawet niewygodną, gdy inni za bardzo chcą wtargnąć w jego intymny świat. Topi się on w marazmie swojego życia i beznadziejności swojej egzystencji. Wbrew krążącym opiniom nie jest to jednak historia traktująca stricte o homoseksualizmie. Jest on tylko kolejnym ogniwem, które sprawia, że inni ludzie nie rozumieją głównego bohatera, odsuwają się od niego. Mężczyzna cierpi bardzo i tęskni za zmarłym partnerem, nie może pogodzić się z jego odejściem, gdyż wraz z tą chwilą stracił dużą cząstkę własnej duszy. Obserwujemy jeden dzień z życia Georga, które wypełnione jest pytaniami "Co by było gdyby...?", "Czy jutro będzie tam samo?".

Opowieść naprawdę porusza. Nie da się jednak ukończyć jej w jeden dzień, choć jest naprawdę krótka. Nie pozwala na to dość wolno postępująca akcja, mnogość dialogów, a miejscami zaś wręcz przeciwnie - wywody psychologiczno-filozoficzne. Niemniej jednak warta jest poświęcenia dwóch wieczorów. Ot tak, by poznać moc dojmującej samotności męczącej człowieka i może, by w przyszłości uniknąć powierzchownej oceny drugiej osoby targanej osobistą tragedią.

4/6

Noc muzeów 14-15 maja 2011 w Łodzi.

Bardzo lubię ten czas w roku. Ulice tętnią życiem, nawet gdy jest już dawno po wiadomościach i "superkinie". Starodawne, rubinowe tramwaje z konduktorami w tradycyjnych uniformach suną leniwie po szynach. Wszędzie pełno kolorowych, pstrokatych (ale przez to mających swój urok!) jarmarków i radosnych śmiechów dzieci. Od czerwonych cegieł w Manufakturze odbija się echo koncertów, a miasto serwuje nam bezpłatne wystawy, warsztaty i inne atrakcje. O dwunastej zaś następuje długi pokaz fajerwerków. Jest ciepło, przyjemnie, bezpiecznie... szkoda, że każda noc nie może posiadać takiej magii.

Na Placu Wolności pojawiłam się już o 17:30, by wyruszyć z kolegą na długie zwiedzanie. Niestety, choć było jeszcze pół godziny do otwarcia, Muzeum kanału "Dętka" było szturmowane przez jakieś... 6 grup harcerzy w różnym wieku. A szkoda, bo nigdy jeszcze nie mieliśmy okazji, by się tam pojawić. "Nic to" pomyśleliśmy i postanowiliśmy zafundować sobie spacer po chlubie naszego miasta, która jest coraz bardziej zapomniana - ulicy Piotrkowskiej. Zewsząd unosił się zapach chłopskiego jadła, kukurydzy, waty cukrowej, chmielu, kawy i lodów śmietankowych. Ludzie siedzieli w ogródkach, popijając herbatę, spacerowali tak jak my, lub też zatrzymywali się, by obejrzeć koncerty indian. Miło jest znów spotkać Piotrkowską w takim stanie - udekorowaną i zaludnioną.

Ponieważ pogoda nam sprzyjała, zdecydowaliśmy się iść pieszo do Muzeum Kinematografii, mojego osobistego faworyta. Z rozrzewnieniem oglądałam przez szybkę kota Filemona i pingwinka Pik Poka, patrzyłam jak rysownicy tworzyli Reksia i wzdychałam nad plakatami starych polskich filmów, wydanymi za granicą (które są notabene lepsze od tych, serwowanych nam w dzisiejszych czasach). Muzeum zachwyca nie tylko samymi wystawami, ale także wystrojem - drewniane schody i wyremontowane wnętrza zachęcają do dalszej penetracji pomieszczeń.

Ponieważ tak dobrze nam się spacerowało, a słońce nadal grzało, znów spacerkiem wybraliśmy się z Krzysiem do Parafii Ewangelicko-Ausgsburskiej, w której odbywały się co godzinę organowe recitale. Wnętrze kościoła mnie oczarowało (bo wstyd przyznać, nigdy w środku nie byłam) - było pięknie wykończone. Witraże zachwycały paletą kolorów, ściany natomiast były przygaszone i matowe. Ze sklepienia zwisał masywny, złoty żyrandol. Dowiedziałam się, że nasza budowla może się poszczycić drugim co do wielkości w Europie witrażem oraz największymi organami w Polsce, składającymi się (mam nadzieję, że nie skłamię) z pięciu tysięcy piszczałek. Szkoda, że prawie nikt o tym nie wie...

Po udanym koncercie (ach, te cudownie niskie dźwięki...) mieliśmy okazję przejechać się słynnym, starym, rubinowym tramwajem z prawdziwymi, uśmiechniętymi konduktorami. Odwiedziliśmy Galerię Łódzką, by zregenerować swoje siły w Coffee Heaven i udaliśmy się znów wzdłuż Piotrkowskiej do Placu Wolności i Muzeum Farmacji. Ścisk był tak ogromny, że nie miałam okazji na niczym się skupić, choć nie twierdzę, że starodawna apteka nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Następnie zaszczyciliśmy swą obecnością Manufakturę na jedną, małą chwilę, by się przekonać, że wykonawca, który grał zupełnie nam nie odpowiada (Afromental).

Kolejna stacja - Muzeum Tradycji Niepodległościowych - Więzienie polityczne. Znów byłam zaskoczona odremontowanym wnętrzem, barwnymi plakatami, ilością eksponatów (moje ukochane militaria na które mogłabym patrzeć godzinami! I te męskie mundury - cud, miód i orzeszki...) i szatą graficzną prezentowanych informacji. Uśmiechnęłam się też, gdy dostrzegłam ogromny portret mojego pra-pradziadka Ignacego Daszyńskiego (autoreklama!) i kamienne popiersie Piłsudskiego. Zatrzymałam się na chwilę przy jakimś przewodniku-pasjonacie i wysłuchałam historii jednego z więźniów, po którym żona nosiła żałobę, choć dalej z nim mieszkała (!), ale nie zdradzę czemu. Obejrzałam cele więzienne, minęłam wielu aktorów-przebierańców i w końcu wyszłam na powietrze.

Po raz trzeci trafiliśmy na Plac Wolności, w sam raz na koncert smyczkowo-bębnowy i fajerwerki. Wznieśliśmy toast jabłkowo-miętowym Tymbarkiem i  pognaliśmy co sił do Manufaktury, gdzie odbywał się pokaz laserowy. Czegoś takiego, muszę przyznać, jeszcze nie widziałam. Nie da się tego za bardzo opisać - ot, ogromny rzutnik skierowany na jedną ze ścian fabryki, dzięki któremu powstawały niezwykłe efekty optyczne.

Dalsze zwiedzanie muzeów niestety już nie było możliwe - kolejki do MS2, Eksperymentarium , czy Centrum RYBA były tak ogromne, że zdecydowanie ostudziły nasz zapał i już o pierwszej znaleźliśmy się w naszych domach.

To była zdecydowanie dobrze przygotowana noc, jednakże to o wiele za mało dla kogoś, kto chciał zwiedzić chociażby połowę miejsc kultury w Łodzi. Tłumy ludzi uniemożliwiły mi dotarcie do wielu budynków, które były dla mnie interesujące. Może więc warto pomyśleć o zwiększeniu zakresu godzin na bezpłatne zwiedzanie, skoro jak widać, ta jedna, jedyna noc cieszy się taką popularnością? Ja wiem jedno na pewno - wszystkie muzea, których nie zdołałam odwiedzić, w najbliższym czasie nadrobię.

  

Powrót!

Kasztany zakwitły, połowa maja za nami, czyli innymi słowy - jestem po maturze. Z tej okazji mogę się zająć na nowo blogiem już bez żadnych przeszkód, gdyż wcześniej, by mieć więcej czasu na naukę, przestałam pisać. Czytać z resztą też, przez moje ręce przechodziły tylko lektury, repetytoria, podręczniki od matematyki, arkusze egzaminacyjne z lat poprzednich i literatura przedmiotu i podmiotu do prezentacji z polskiego.

Jeśli chodzi o wrażenia po egzaminach, to może ja się nie wypowiem. Albo stwierdzę inaczej: podstawowy polski był prościzną, podobnie było z angielskim na obu poziomach. Natomiast to, co zaserwowało nam cke w tym roku z fizyki i matematyki... mam nadzieję, że dostanę się na Politechnikę, na mój wymarzony ftims... Ale cóż, dosyć mojego marudzenia, ja od zawsze wiedziałam, że nie jestem umysłem ścisłym i pchałam się na siłę tam, gdzie nie powinnam...

Na szczęście prezentacja z polskiego poprawiła mi humor, było o niej głośno w pokoju nauczycielskim, moja komisja zainteresowała się pozycjami, które omawiałam, co uważam za ogromny sukces i bardzo się cieszę z tych 100% (szczerze mówiąc byłam tak ambitna i zawzięta, że nie dopuszczałam do siebie myśli o innym wyniku). Z ustnego angielskiego też poszło mi nie najgorzej - 95%.

Podsumowując, wakacje w tym roku uważam za otwarte i choć nie są one w moim przypadku w pełni zasłużone (och, te głupie błędy na egzaminie z matematyki i porzucenie nauki fizyki...), to staram się o tym nie myśleć i cieszyć z 4 miesięcy niczym nieskrępowanej wolności, ot co.

A co za tym idzie - czytać, czytać, czytać, oglądać filmy i pisać duuuużo recenzji.  I odwiedzać Wasze blogi.

Do napisania!